O godzinie osiemnastej, jak się umówili, wyruszył Wojciuch ze
swym przewodnikiem Lorencem w stronę granicy.
Była druga połowa listopada i mrok panował już od paru
godzin. Noc nastała pogodna, choć wyjątkowo mroźna. Do
przebycia mieli zaledwie trzy kilometry.
Bez przeszkód dotarli do miasteczka Krivań. Lorenc miał tu przyjaciela
Słowaka
, Kovaca. Był późny wieczór, gdy zapukali do okna jego domu. - Otwórz, Ladislaw, to ja, Miszka! - zawołał Lorenc. Zaskrzypiała zasuwa, w progu ukazał się rozespany gospodarz w kożuchu narzuconym na bieliznę. Spojrzał zaskoczony. Wszystko wyjaśnili mu, weszli do środka.
Gospodyni zakrzątnęła się przy kuchni i po chwili pozostawiła
na stole miskę dymiącej jajecznicy, podała chleb i herbatę.
Lorenc i Johann - bo tak się nasz konspirator przedstawił
- nie dali dobie dwa razy powtarzać zaproszenia.
Wojciuch przypomniał sobie, że ma w walizce węgierską
śliwowicę, i sięgnął po butelkę. Słowak przyniósł kieliszek.
- Zdrowie gospodarzy! - wzniósł toast Wojciuch. Wychylili
zawartość do dna.
|