Dziadek Antoni nadal nie miał emerytury, babka Jadwiga wyprzedała się kompletnie, pieniądze wysyłane przez Ojca ledwie starczały na utrzymanie. Dziadek bardzo podupadł. Nabrał zwyczaju powłóczenia nogami, głowa pochyliła mu się i skryła między ramionami, ale nadal odbywał swój codzienny spacer do komisariatu i z powrotem, zaglądając to tu, to tam i ubolewając nad powszechnym upadkiem.
Młode pokolenie złodziei było inne od przedwojennego. Niestaranni w ubiorze, nie dogoleni, za to z cwaniackim błyskiem w oku, nerwowi, narwani, niepohamowani, przez to podwójnie niebezpieczni. Wymierzano teraz drakońskie wyroki: prostych złodziejaszków wieziono w zaplombowanych wagonach gdzieś na Kamczatkę, prostytutkę, która
gwizdnęła
klientowi portfel, traktowano jak szpiega w masce. Mimo to przestępczość nie znikła - przeciwnie. Znikł typ statecznego złodzieja idącego z żoną w niedzielę do kościoła, a zastąpił go desperat mieszkający byle gdzie, żyjący byle jak, wiecznie pijany i agresywny. Mimo tylu zmian, młode pokolenie gromadziło się w tych samych miejscach co starsze i nieraz, skręciwszy w dobrze sobie znany zaułek, dziadek spotykał grupki podejrzanych indywiduów, pochylonych nad zatłuszczonymi kartami lub butelką "Moskiewskiej". Klęli go wtedy i posyłali do wszystkich diabłów, więc, aczkolwiek z ubolewaniem, wycofywał się.
W mieście wszystko nabrało niechlujnego rozmachu. Samochody pędziły jak oszalałe i ochlapywały przechodniów błotem. Ludzie pędzili po chodnikach, gorączkowo rozpychali się łokciami, niecierpliwili, złościli. Wszyscy nieustannie się krzątali, zabiegali o coś, ale mimo rozpaczliwych nieraz wysiłków nie przybywało ogółowi zasobności ani stateczności, powiększał się tylko chaos.
|