Wychowałam się w kraju, w którym absurdy biurokracji były nieodłączną częścią codzienności, więc kiedy szacowny Urząd odesłał mi z powrotem aplikację o przyznanie stałego pobytu z powodu załączenia jednej kopii dokumentu za dużo, nie wściekłam się: najważniejsze, że ostatecznie dokumenty przyjęto. Teraz należało tylko czekać.
Urząd tymczasem myślał i myślał, rozważał, zastanawiał się, ważył za i przeciw, rekapitulował,
dywagował
, sortował, weryfikował i pieczętował. Postanowił jednak być łaskawy: po jakichś ośmiu miesiącach od złożenia aplikacji ja, ślubna małżonka obywatela Stanów Zjednoczonych, zostałam uznana za persona grata i zawezwana do zgłoszenia się po tymczasowe pozwolenie na pracę. Rozpromieniona, udałam się skoro świt do budynku przy 26 Federal Plaza (wejście od Worth Street, tylko dla petentów z wyznaczonym terminem audiencji). Bramka, winda, korytarz, kolejna bramka, skrzynka, do której należy wrzucić list audiencyjny i czekać; dalej wielka poczekalnia jak na lotnisku i znowu tłum ludzi.
Ludzie gadają. Dzieci płaczą z nudów. Głośnik wyczytuje egzotyczne nazwiska, trzymając się wytrwale anglosaskiej wymowy. Wreszcie z niejakim trudem rozpoznaję w wyplutym przez charczący głośnik ciągu dźwięków swoje niemiłosiernie zniekształcone nazwisko. Wstaję. Podchodzę. Witam się. Urzędnik odbija mój palec wskazujący w przeznaczonym do tego okienku, podtyka papier: Sign please. Podpisuję. Odsyłają do poczekalni. Czekam. Wołają. Biegnę. Wystawiam ucho do zdjęcia. Znowu odsyłają. Mijają trzy g
|