Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_3102000000022
Tytuł:
Wydawca: Iskry
Źródło: Edward Gierek : życie i narodziny legendy
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_fakt
Autorzy: Janusz Rolicki,  
Data publikacji: 2002
W Belgii
W czerwcu 1937 roku pociąg z emigrantami ze Śląska i Zagłębia przywiózł Gierka wraz z żoną do belgijskiej prowincji Limburg, przez polskich emigrantów zwanej Limburgią. Jest to prowincja granicząca od północy i wschodu z Holandią. Zabawne, ale sąsiaduje ona z holenderską prowincją o tej samej nazwie. Podział Limburgii na część holenderską i belgijską dokonał się w roku 1830 w czasie powstania narodowego Belgów - pierwszego od czasu kongresu wiedeńskiego udanego zrywu narodowego w Europie. Udanego, dodajmy, za sprawą powstania listopadowego w Polsce. Nie wiem, czy świadomość tych paraleli historycznych jest w tamtej części Belgii powszechnie znana, dość że Polacy - górnicy osiedlający się koło Genk - przyjmowani byli dobrze. Wracając zaś do podzielonej prowincji, warto nadmienić, że na wschodzie jej holenderska część szerokim zaledwie na kilkanaście kilometrów paskiem ziemi oddziela Limburgię belgijską, w której przyszło żyć Gierkowi przez lat dziesięć, od Niemiec. A nieopodal tego belgijskiego regionu administracyjnego o wielkości naszego dawnego województwa, już po stronie holenderskiej - za granicznym kanałem - leży tak głośne dziś w Europie Maastricht. Śmiało można więc stwierdzić, że Gierkowi przyszło żyć i pracować w pępku przyszłej - założonej dwadzieścia lat później - Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej z czasem przekształconej w Unię Europejską. Miejscem pobytu i pracy naszego bohatera stała się kopalnia w małej miejscowości Zwartberg, położonej nieopodal miasteczka Genk. Na swe nieszczęście - jak sądził wówczas Gierek - trafił więc nie do francuskojęzycznej Walonii, lecz do Flandrii. Językiem tam używanym był flamandzki - bardzo zbliżony do holenderskiego. Stąd proces adaptacyjny młodego górnika z Polski miał z konieczności okazać się trudniejszy, niż wstępnie można było oczekiwać. Znajomość francuskiego, choć przydatna, nie mogła w tej części Belgii wystarczać do pędzenia życia na sposób gospodarzy tej ziemi. Edward i Stanisława Gierkowie zaraz po przyjeździe, jak nakazywał zwyczaj, wynajęli w górniczym osiedlu przykopalniany domek. Edward co rano szedł do pracy - był górnikiem specjalistą od robót kamiennych, a żona zajmowała się domem i czekała na niego z obiadem. Zarobki wystarczały na całkiem przyzwoite życie. Edward, pomny zalecenia matki, które, trzeba przyznać, wzmocniły niedawne przeżycia w kraju, co miesiąc przekazywał na jej adres całkiem przyzwoitą sumę we frankach belgijskich. Przeznaczał ją na budowę przyszłego domu w Zagórzu. Zgodne to było z polską tradycją nakazującą mężczyźnie wybudować dom i spłodzić syna. Oba te cele miały być wówczas dla Gierka na wyciągnięcie ręki. Mówiąc zaś serio, realizowany wówczas przez niego plan gromadzenia oszczędności na przyszły dom w Zagłębiu dowodzi dość jednoznacznie, że młode małżeństwo nie planowało wówczas ostatecznego rozstania z krajem. Budowany dom w Zagórzu (a oszczędna i zaradna matka miała sobie poradzić z jego budową jeszcze przed wojną) według założeń miał być w przyszłości ich stałym siedliskiem, po nie wiadomo jak długim pobycie poza Polską. Incydent francuski nauczył niewątpliwie młodego Gierka, że i za granicą nic nie jest pewne i z dnia na dzień, nie mając praw obywatelskich, można być wydalonym z kraju pobytu, bez prawa odwołania się czy choćby nawet skargi. Małżeństwo Gierków uchodziło zawsze za bardzo udane. Edward, wychowany dosyć rygorystycznie przez matkę, żywił do kobiet szczególny szacunek i stąd był świetnym materiałem na pantoflarza. Jeśli nim w pełni nie został, to głównie za sprawą kariery politycznej. W Belgii ta kariera była jednak jeszcze przed nim i stąd szczególna rola pani Stanisławy - jego żony, powiernicy, a wkrótce i matki jego synów. W roku 1938 roku na świat przyszedł bowiem syn Adam, dwa lata później narodził się drugi syn Zygmunt - nie przeżył jednak roku i został pochowany w Genk, a w roku 1942 urodził się trzeci syn, Jerzy. Dla Gierka, trzeba to wyraźnie powiedzieć, życie rodzinne zawsze było bardzo istotne, i nieraz gotów był dla niego narazić, czy wręcz poświęcić, karierę polityczną. Rodzina niewątpliwie dawała mu siłę wewnętrzną i w trudnych życiowo chwilach stawała się dla niego azylem. W Belgii, jak wcześniej we Francji, uczestniczył aktywnie w życiu polskiej emigracji. Nad Skaldą, w tamtych latach, Polonia nie była liczna, oceniano ją na 60 tysięcy, za to skład miała dosyć jednorodny. W trzech czwartych była emigracją górniczą. Praca w kopalniach, jako nadzwyczaj trudna i niebezpieczna, nie cieszyła się już wówczas zbytnią popularnością wśród Belgów i właściciele kopalń, aby nie zmniejszać wydobycia węgla, chętnie sprowadzali polskich górników. Nie można też zapominać, że wówczas i w Belgii węgiel był wciąż jeszcze czarnym złotem i dopiero na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zaczął z wolna tracić pozycję dominującego w Europie paliwa energetycznego. Wiele państw, w tym Niemcy, Francja, Wielka Brytania czy wreszcie Belgia, swą mocną kondycję gospodarczą zawdzięczało przed wojną między innymi górnictwu węglowemu. Wracając jednak do polskich górników, trzeba wprost stwierdzić, że byli mniej wymagający od miejscowych i bardziej zdyscyplinowani. Ze strony Polaków, co było wówczas bardzo ważne, właścicielom kopalń nie groziły też strajki. Zadziałał tu niewątpliwie również przykład Francuzów, którzy programowo nie tolerowali żadnych buntów ani protestów wśród cudzoziemskich robotników i zazwyczaj radzili sobie z nimi bezwzględnymi deportacjami strajkujących. Belgia, co należy wiedzieć, nie była głównym celem polskiej emigracji górniczej, stąd szczególny wpływ na świadomość emigrantów z Zagłębia i Śląska miały poczynania władz francuskich. Dla flamandzkich gospodarzy ważne też było oczywiście i to, że Polacy byli mniej wymagający od górników miejscowych, a bardzo dobrze przygotowani profesjonalnie do zawodu. W związku z tym byli autentycznie cenieni jako pracownicy. Trzeba też pamiętać, że Belgowie zawarowali sobie, że wśród przybyszów nie będzie ludzi nie przeszkolonych i wymagających uprzedniego przyuczenia do pracy. Stąd brała się pożądana przez Walonów i Flamandów i wzrastająca z każdym rokiem emigracja górnicza z Polski wzmocniona, jak pamiętamy, umowami międzyrządowymi podpisanymi przez Warszawę i Brukselę. Polacy pracujący w sześciu kopalniach Limburgii dbali, aby nie tylko zachować, lecz wręcz nawet kultywować polskie zwyczaje. Gospodarze nie mieli nic przeciwko temu. Trudno się więc dziwić, że jeszcze przed przybyciem Gierków w mieście Genk - usytuowanym mniej więcej centralnie wśród kopalń węgla kamiennego w Limburgii - wzniesiony został ze składek górniczych całkiem przyzwoity i solidnie wybudowany "Dom Polski". Jak zwykle bywało, powstał przy nim amatorski zespół teatralny, chór, a także czytelnia i kawiarnia; dziś nazywano by ją pubem bądź bistrem. Nic więc dziwnego, że w domu tym kwitło życie kulturalne Polaków. Tym razem jednak Gierek, mężczyzna już żonaty, nie działał aktywnie ani w zespole, ani w chórze; za to chętnie jechał kilkanaście kilometrów do "Domu Polskiego" aby, jak mawiał po latach, nasycić się polską atmosferą, poplotkować i dowiedzieć się, co w górniczej i polskiej, ale także europejskiej trawie piszczy. A czas dla Polski i Europy był wówczas szczególny. Kiedy Gierkowie byli bez reszty zajęci urządzaniem emigracyjnej egzystencji, nad Europą zbierały się najczarniejsze w dziejach chmury. Hitler, nie znajdując właściwego oporu dla swego ekspansjonizmu, stawał się coraz bardziej agresywny i bezwzględny wobec słabych państw na wschodzie. Wkrótce po Austrii, zagarniętej w 1938 roku, w następnych latach przyszedł czas na Czechy, Kłajpedę, a następny na liście miał być Gdańsk, po nim zaś cała Polska. Dla Gierka był to okres ważkich wyborów życiowych. Po pięcioletniej przerwie miał ponownie zwrócić się aktywnie ku partii komunistycznej - nad Skaldą również, tak jak we Francji - legalnej. Przez dwa pierwsze lata był jej ostrożnym sympatykiem, a w 1939 roku odważył się zostać jej szeregowym członkiem. Gierka, można śmiało powiedzieć, przez całe życie cechowała rozwaga. Był człowiekiem nie działającym impulsywnie i nie miał tak częstej u Polaków iskry szaleństwa. Warto odnotować, że w Komunistycznej Partii Belgii Polacy stanowili trzecią grupę narodową po Walonach i Flamandach. W 1938 roku - jak pisał Gierek we wspomnieniach Smak życia - co siódmy członek BFK był polskim emigrantem. Stąd partia belgijska, szczególnie w Limburgii, nosiła wręcz cechy partii na poły polskiej. Nie powodowało to jednak żadnych zadrażnień narodowościowych, bo- wiem statut partii belgijskiej umożliwiał tworzenie grup narodowościowych, w tym oczywiście i polskojęzycznych. Zbliżająca się wojna była dla większości członków partii, jak i emigrantów tematem dnia, zwłaszcza gdy oficjalnie - wiosną 1939 roku - Hitler wysunął roszczenia wobec Polski. Wszyscy przybysze znad Wisły mieli bliskich w kraju i ich związki z ojczyzną były naprawdę mocne. Wielu z nich zastanawiało się, czy wracać do kraju, aby włożyć mundur, czy też przyglądać się biernie zbliżającej się agresji. Do ostatka wielu Polaków sądziło, podobnie jak i polskie władze, że gwarancje brytyjskie udzielone Polsce powstrzymają Hitlera. Gierek, co sam podkreślał, miał wówczas dodatkowo jako komunista irracjonalne, jak czas pokazał, nadzieje na pomoc radziecką. W każdym razie powrót do kraju i włożenie munduru zmotoryzowanej jednostki ze Stryja Gierek wykluczył. "Nie mogłem zostawić na poniewierkę w obcym kraju żony z rocznym synem" - przyznał szczerze po latach. Zresztą nie znał nikogo, kto by się zdecydował na taki właśnie krok. "Historia dowiodła - stwierdził - że mieliśmy rację, bo co ja bym w tym bałaganie wrześniowym mógł pomóc Polsce. Nie wiadomo nawet, czy dostałbym, jako tak długo nieobecny w kraju, przydział do jednostki. A udany po wybuchu działań wojennych powrót do Belgii, a więc do rodziny, właściwie graniczyłby wówczas z cudem". Po wybuchu wojny - jak mówił po latach - szczególnie boleśnie przeżył wydarzenia z 17 września, dnia inwazji Armii Czerwonej na Polskę. Wówczas ludzie o przekonaniach komunistycznych bądź tylko lewicowych tego kroku Stalina zupełnie nie mogli zrozumieć. Związek Radziecki, musimy pamiętać, dla wszystkich kręgów lewicowych w Europie i na świecie, nie mówiąc o komunistach, był symbolem postępu i oporu przeciwko brunatnemu faszyzmowi. Dlatego pakt Ribbentrop-Mołotow uznany został za akt zdrady i wiarołomstwa. Wielu prostych komunistów, zwłaszcza polskich, w tamtych dniach straciło busolę polityczną. Gierek wówczas również był bliski załamania. Ale w takich przełomowych chwilach ludzie zwykli oglądać się na znajomych, przyjaciół, a więc na poczynania innych. Również Gierek uznał, że w pojedynkę nic nie zdziała. Natomiast politrucy partyjni, ożywieni jak zwykle w takich sytuacjach przez poczynania centrali, nie po raz pierwszy i nie ostatni w tym stuleciu rozwinęli wśród tak zwanych towarzyszy potężną akcję propagandową. I tak uczestnicy komunistycznych zebrań partyjnych w całej, bez przesady, Europie usłyszeli o prymacie obrony pierwszego państwa robotników i chłopów, a także o niezbędnym jego wzmocnieniu i tym podobne. Kto chciał, ten w to wierzył. Dość, że Gierek, tak jak większość jego ówczesnych kolegów, wyjaśnienia te przyjął do wiadomości i pozostał przy porzuconej już raz partii. Pragmatyzm, czy jak kto woli oportunizm, nie po raz pierwszy i nie ostatni miał w nim wziąć górę nad porywami serca. Czas zresztą był prawdziwie przełomowy i brzemienny w nadzwyczajne wydarzenia, jakie na szczęście przychodzi przeżywać nie wszystkim pokoleniom. Belgowie, podobnie jak wszystkie poprzednie ofiary Hitlera, wierzyli, że ich właśnie Niemcy nie zaatakują, że ograniczą się do południowego sąsiada. Zanim zagadka ta została rozwikłana, Gierek raz jeszcze, na przełomie lat 1939 i 1940, okazał się odporny na patriotyczne wyzwanie. Mimo że tym razem mógł właściwie bez trudu zgłosić się do organizowanego właśnie polskiego wojska generała Sikorskiego, powstającego nie nad Wisłą, czyli za górami i lasami, lecz w pobliskiej Francji, pozostał w Limburgii. A do armii Sikorskiego ściągali w tamtych dniach Polacy nie tylko z Francji i całej dosłownie Europy, lecz nawet z okupowanej Polski. W tym celu przekradali się przez wiele zielonych granic, nierzadko płacąc głową bądź utratą wolności. Dzięki temu armia ta liczyła w czasie kampanii francuskiej z górą sto tysięcy dobrych żołnierzy. Niestety, nie było wśród nich Gierka. Pytany o to po latach tłumaczył się dawnym wydaleniem z Francji i brakiem zezwolenia na przekroczenie jej granic. Moim zdaniem jednak, ten brak zainteresowania służbą ojczyźnie był wówczas chyba efektem świadomego i w sumie konsekwentnego wyboru. Dość, że wolał robić swoje, czyli fedrować węgiel w Limburgii, zamiast narażać życie w polskim wojsku. Aby uprzedzić wszelkie uwagi, stwierdzam od razu celem uniknięcia nieporozumień, że nie czynię z tego Gierkowi zarzutu, odnotowuję jedynie fakt istotny, jak sądzę, dla zrozumienia jego sylwetki psychologicznej oraz wyznawanego systemu wartości. Otóż w młodości, przypadającej na lata poprzedzające II wojnę światową, Gierek był raczej człowiekiem indyferentnym narodowo i takie pojęcia jak poświęcenie dla ojczyzny i narażanie dla niej zdrowia czy życia, a więc służba jej, nie były mu bliskie... Różnił się tym Edward Gierek niewątpliwie na niekorzyść od swego pokolenia wychowanego w wolnej ojczyźnie. To, że nie był skłonny na pierwsze wezwanie ryzykować życia w obronie kraju, mogło być po prostu spowodowane wychowaniem za granicą, a następnie negatywnymi doświadczeniami wyniesionymi z Polski w czasie lat poprzedzających wyjazd do Belgii. Sądzę, że ówczesne zachowanie Gierka odpowiada bardziej postawie dzisiejszych pokoleń, inaczej interpretujących pojęcie patriotyzmu, niż tamtych przedwrześniowych, żyjących w kraju w dniach poprzedzających klęskę Polski i Francji. Warto też odnotować, że postawa Polaków, nastawionych wówczas bardzo patriotycznie, wyróżniała ich zdecydowanie na korzyść w porównaniu do sceptycznie nastawionych do wojny Francuzów, Belgów czy Norwegów. Gierkowi historia jednak zaoszczędziła wówczas głębokich rozterek duchowych, które mogłyby być spowodowane zgłoszeniem się na wezwanie Sikorskiego. Klęska aliantów zachodnich w roku 1940 była bowiem tak kompletna i gwałtowna, że wszelkie rozważania na temat: bić się czy nie bić w Dywizji Grenadierów Pieszych czy powiedzmy w Brygadzie Podhalańskiej straciły wszelki sens. Dodatkowo jeszcze Belgia, a z nią pobliska Holandia, zdradziecko wraz z nią najechana przez Wehrmacht, jak również Norwegia skapitulowały pospiesznie. Można więc powiedzieć, że w sumie historia przyznała rację postawie Gierka. Z nim w polskim mundurze czy też bez niego Hitler musiał sobie poradzić z frontem zachodnim... Wraz z wkroczeniem Niemców do Belgii sytuacja Polaków gwałtownie się pogorszyła. Zawieszona została działalność "Polskiego Domu" w Genk. Zebrania komunistyczne zeszły do podziemia. Warto nadmienić, że Belgijska Partia Komuni- styczna, między innymi z powodu sojuszu "ojczyzny proletariatu" z Niemcami, została wiosną 1940 roku zdelegalizowana, tuż przed inwazją niemiecką, przez parlament niepodległej jeszcze Belgii. Nie bez znaczenia dla sytuacji Polaków była też działalność belgijskich faszystów popierających III Rzeszę. Mimo że król Leopold II stał się oficjalnym jeńcem III Rzeszy, ochotnicy belgijscy utworzyli dwie dywizje SS, które następnie wzięły udział w walkach na froncie wschodnim. Były to: SS "Walonie" i SS "Flandrien". Napaść w 1941 roku Niemiec na Związek Radziecki Gierek, tak jak większość komunistów, przyjął z otuchą i nadzieją. Inwazja Hitlera na państwo Stalina miała przywrócić tak zwanej ojczyźnie proletariatu wiarygodność w świecie zachodnim, a z czasem stała się przysłowiowym listkiem figowym dla wcześniejszego o dwa lata paktu z Hitlerem. Od razu pozwoliła też komunistom podnieść głowę. Podobnie jak członkowie partii w innych krajach również i polscy komuniści uznali, że wreszcie nie muszą już się rumienić ze wstydu z powodu napaści ZSRR na Polskę. 21 czerwca 1941 roku Stalin odzyskał, ich zdaniem, legitymację moralną do przewodzenia walce z faszyzmem. Cała dotychczasowa polityka obrzydliwej i dwuznacznej, przy tym gorliwej współpracy Stalina z Hitlerem została przesłonięta płaszczem niezbędnych, jak tłumaczono, przygotowań do wojny ojczyźnianej. W rezultacie od tamtego czerwca, we wszystkich zachodnich krajach okupowanych przez Niemcy, komuniści zajęli nie tylko aktywne, lecz w gruncie rzeczy wiodące miejsce we froncie podziemnej walki antyfaszystowskiej. W Belgii utworzyli Belgijską Armię Partyzantów. Obok tego ugrupowania istniała tam jeszcze tak zwana Armia Belgijska - odpowiednik naszej Armii Krajowej, która współpracowała z zachodnimi aliantami i była przez nich wspierana. Znaczne wpływy też miała Biała Brygada - formacja zdecydowanie prawicowa, a programowo antykomunistyczna i antyniemiecka. Wraz z przedłużającą się wojną i coraz liczniejszymi symptomami zbliżającej się klęski Hitlera w Belgii rosły siły ruchu oporu, a także sympatia dla niego ludności cywilnej. Choć Belgia w całości była okupowana przez Niemców, a pewne jej obszary na zachodzie zostały wprost włączone do Rzeszy, to na prowincji - nad cmentarnym porządkiem spacyfikowanego kraju - czuwała policja belgijska. Była ona sterowana przez gestapo i przez nie kontrolowana. Jej zachowanie było jednak z reguły, według powszechnej opinii, mniej bezwzględne od postępowania formacji niemieckich. Szczęśliwie dla Gierka Limburgia była prowincją, w której nazistowskiego ordnungu pilnowali właśnie policjanci belgijscy. W rezultacie dla osób pracujących, bezpośrednio nie narażających się Niemcom czy to poprzez działania sabotażowe, czy partyzanckie, okupacja była do zniesienia. Dotyczyło to także Polaków fedrujących w kopalniach. Chociaż jako nacji nie obdarzano ich ani sympatią, ani też zaufaniem, w postępowaniu okupantów górę brał pragmatyzm. Polskich górników nie bez powodu ceniono za profesjonalizm. Trudno się więc dziwić, że Niemcy pogodzili się z obecnością Polaków, nader dobrze wiedzieli bowiem, iż w razie wydalenia emigrantów znad Wisły, bądź interno- wania, musieliby na ich miejsce przywieźć więźniów również ze wschodu. Z ich punktu widzenia nie było więc sensu zamieniać przysłowiową siekierkę na kijek. I tak, z bardzo prozaicznych w sumie powodów, wzięło się względne poczucie bezpieczeństwa wśród Polaków pracujących w kopalniach. Dotyczyło to, co zrozumiałe, również Gierka i jego żony. Wraz z rozwijaniem się ruchu oporu coraz atrakcyjniejsi dla jego organizatorów stawali się górnicy. Dotyczyło to zwłaszcza górników pracujących tak jak Gierek przy tak zwanych pracach strzałowych. Przyszły genesek od razu, trzeba to jasno stwierdzić, stał się człowiekiem cennym dla partyzantów. Miał na co dzień do czynienia z dynamitem, spłonkami, kablami, a więc wszelkimi materiałami wybuchowymi, niezbędnymi w kopalniach, ale również i w podziemiu. Jak każdy górnik strzałowy mógł z narażeniem życia dostarczać materiały niezbędne do sporządzania wszelkich min, używanych czy to przeciwko transportom wojskowym, czy przeciwko cywilnym obiektom niemieckim. Pierwsze kontakty wojskowe Gierek nawiązał z komórką podziemną należącą - jak sam pisze - do Białej Brygady. Podobno uczynił to na polecenie organizacji partyjnej. Jak było naprawdę, trudno dziś orzec. Zważywszy na późniejszą błyskotliwą karierę Edwarda Gierka, jeszcze w PPR w Belgii, należy przyjąć, że tak rzeczywiście być mogło. Trzeba jednak od razu stwierdzić, że rola Gierka w konspiracji, choć ważna, zasadniczo ograniczała się jedynie do gromadzenia jak największej ilości lasek dynamitu, spłonek i kabli, a następnie do wywożenia ich na górę kopalni, celem dostarczenia wskazanemu łącznikowi. Gierek nie chodził więc z karabinem po lasach i nie strzelał do niemieckich patroli. Nie był typowym partyzantem, do jakich Polacy mają słabość. Był za to pierwszym i niezbędnym ogniwem w długim łańcuchu akcji sabotażowych. Już na zewnątrz kopalni materiały wybuchowe przewoził zwykle na rowerze, nierzadko do innej miejscowości, położonej kilkanaście kilometrów od jego miejsca zamieszkania. Było to bardzo niebezpieczne i bezsprzecznie wymagało odwagi i zimnej krwi oraz bardzo absorbowało czasowo. Gdy Niemcy nabrali pewności, że większość min pochodzi z materiałów wykradanych z kopalni węgla, Gierek jako górnik strzałowy, szczególnie narażony na rewizje, chował swój pakunek jeszcze na dole w kopalni, a wywoził go ktoś inny pracujący bezpośrednio przy węglu, a więc mniej podejrzany o wykradanie cennego materiału. Jakkolwiek by jednak patrzeć na jego typowo konspiracyjną pracę, pozornie nie bohaterską, trzeba stwierdzić, że wymagała ona prawdziwej determinacji i zimnej krwi. Była też świadectwem, że w chwilach ważnych Gierek, mimo wrodzonej ostrożności, okazał się człowiekiem zdolnym do nadzwyczajnej działalności ocierającej się o codzienne, a więc w sumie najtrudniejsze, bohaterstwo. Edward Gierek za każdym razem zresztą, gdy wywoził materiały wybuchowe, ryzykował uwięzienie i w konsekwencji śmierć. Ryzykował szczególnie, a przy tym świadomie, znajdował się bowiem w kręgu osób wysokiego ryzyka, i zawsze był wśród górników podejrzewanych w pierwszej kolejności przez gestapo. Wynikało to z dwóch powodów: po pierwsze, ponieważ mógł być złapany na wywożeniu dy- namitu, po drugie - ponieważ musiał się codziennie wyliczać z jego zużycia. Gdy przy właściwych pracach strzałowych zużywał mniej dynamitu, musiał zakładać ładunki ze szczególną wnikliwością. Wymagało to zachodu i dobrych obliczeń. Każdy bowiem niewypał tak dla władz kopalnianych, jak i gestapo był sygnałem, który mógł prowadzić wprost na trop kradzieży dynamitu, spłonek i kabli. Trudno się więc dziwić, że rewizje w jego mieszkaniu były, dosłownie i w przenośni, chlebem powszednim. Szczęśliwie jednak liczne wizyty gestapowców i policjantów nigdy nie zostały uwieńczone powodzeniem. Edward Gierek, jak mówił, nigdy nie wniósł za próg domu nawet spłonki. Pomocne mu też były ostrzeżenia, tak z dyrekcji, jak i od tak zwanych towarzyszy partyjnych. Zaangażowanie konspiracyjne przyszłego sekretarza niewątpliwie burzy jego dotychczasowy, stworzony tu na użytek czytelnika, wizerunek człowieka ostrożnego - unikającego po wpadce we Francji wszelkiego ryzyka politycznego. Może wręcz zastanawiać, dlaczego Gierek, od czasów wydalenia z Francji z tak żelazną konsekwencją unikający wszelkiego zaangażowania politycznego - wyrażającego się niechęcią do udziału w kampanii wojennej w Polsce, we Francji czy wreszcie w obronie republikańskiej Hiszpanii - zdecydował się na ryzykowne działania sabotażowe w miejscu pracy. Ryzyko działań podjętych przez Gierka z biegiem lat, dodajmy, nie malało, lecz przeciwnie - wzrastało. Aby tym skuteczniej zwalczać sabotaż, Niemcy objęli kopalnie specjalnym nadzorem, a ponadto zaczęli znakować produkowane dla kopalń laski dynamitu, spłonki i kable. Gierek pytany przeze mnie o powody, dla których podjął się działalności konspiracyjnej, odpowiedział, że w tamtych latach wymagała tego zwykła ludzka przyzwoitość. "Skoro z tytułu swej pracy mogłem pomóc w akcjach sabotażowych, nie potrafiłem kolegom odmówić. Musiałem to robić jednak perfekcyjnie, a więc tak, aby nie wpaść w łapy gestapo i nie zniszczyć tym sposobem rodziny". W tym miejscu wyznam, że jego bardzo nietypowy sposób reagowania na stresy zrozumiałem dopiero po opublikowaniu Przerwanej dekady, to jest przeprowadzonego z nim wywiadu rzeki. Książka wywołała wówczas prawdziwą furię jego oponentów i przeciwników. "Polityka", jeszcze w starym kształcie edytorskim (formatu dzisiejszej "Rzeczpospolitej"), zamieściła wówczas między innymi kilkukolumnową pełną pretensji i wymówek polemikę Stanisława Kani - jego następcy na sekretarskim stołku. Byłem wtedy bardzo ciekawy reakcji pana Edwarda. Gdy więc po pewnym czasie spotkałem się z nim ponownie, z niekłamanym zainteresowaniem zadałem mu pytanie: Co pan sądzi o tekście swego następcy? W odpowiedzi usłyszałem: "Ja nic nie sądzę, bowiem Kani nie czytałem.[???] Wiedziałem, co mniej więcej on napisze, i w związku z tym wcale nie chciałem, i nie chcę do dziś, psuć sobie samopoczucia lekturą jego wynurzeń. Niech pan mi wierzy, że nasz, jak by nie patrzeć, słaby układ nerwowy, trzeba na wszelkie sposoby wzmacniać. Niezaśmiecanie sobie głowy w sumie nieistotnymi, ale jednak nieprzyjemnymi informacjami to doprawdy dobry sposób na zdrowe życie. Dodatkowo panu powiem, że wiem ponad wszelką wątpliwość, iż jeśli będę musiał, to z całą pewnością o szczegółach pisaniny Kani będę musiał się dowiedzieć..." To nadzwyczaj niezawiłe wyjaśnienie, wypowiedziane przez osiemdziesięcioletniego byłego polityka, w pierwszej chwili mnie zdumiało, a następnie, przyznam, zachwyciło swą prostotą i konsekwentną logiką. Gierek najwyraźniej posiadł niezwykle cenną u ludzi czynu, a więc między innymi polityki, umiejętność nierozpamiętywania i niedzielenia na czworo złych informacji. Ten sposób wyłączania się w odpowiednim momencie z zawiłych sytuacji życiowych, zwłaszcza wtedy gdy nie mamy już na nie wpływu, przypomniał mi się, gdy czytałem wspomnienia Zdenka Młynarza - dubczekowskiego sekretarza KPCz. Opisał on, jak Frantisek Kriegel, czołowy reformator partyjny tak jak i on mocno związany z Dubczekiem, zareagował 21 sierpnia 1968 roku na wkroczenie na Hradczany komandosów Armii Czerwonej. Gdy na sali posiedzeń Biura Politycznego KC KPCz zorientował się, że wraz z kolegami jest już jedynie więźniem Breżniewa, powiedział do towarzyszy niedoli: "Radzę wam robić to co ja, teraz najważniejszy jest dla nas sen". Po czym najzwyczajniej w świecie położył się na podłodze i zasnął. Otóż Gierek toutes proportiones gardees posiadł taką właśnie umiejętność wyłączania swych szarych komórek na złe wiadomości... Dzięki czemu, wiedziony odruchem przyzwoitości, mógł nieomal z godziny na godzinę zmienić się z biernego zjadacza chleba w ważnego żołnierza belgijskiej konspiracji komunistycznej. Zastanawiające jest jednak, że Gierek dostarczał materiałów wybuchowych nie tylko komunistycznej partyzantce, lecz także Białej Brygadzie. W autobiografii spisanej z pomocą swych byłych współpracowników - Jana Szydlaka i Eugeniusza Waszczuka, a zatytułowanej Smak życia - napisał, że prawicowcom dostarczał materiały na niszczące miny na polecenie swej komórki partyjnej. Mnie natomiast w 1989 roku, gdy przeprowadzałem z nim wywiad-rzekę, powiedział z wyraźnym zakłopotaniem: "Dawałem ten dynamit oficerom z Białej Brygady, ale to chyba nic złego. Oni też potrzebowali tych materiałów do walki z Niemcami, a mnie w końcu nie czyniło różnicy, czy Szkopy giną z rąk lewicy czy prawicy". Szczęśliwie jednak dla swej późniejszej kariery Gierek jako dostarczyciel dynamitu nie ograniczył się do klienteli prawicowej... Natomiast wątpię, by o faktach podanych powyżej był skory pisać lub mówić w czasach, gdy w Polsce rządziła jego partia - Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Zresztą wyprzedzając nieco rozwój wypadków nadmienię, że eksprzyjaciele polityczni byłego geneseka, a po sierpniu 1980 roku jego zawzięci wrogowie, do których wówczas przede wszystkim zaliczali się Stanisław Kania i Mieczysław Moczar - jak mówili mi Szydlak i Gierek - mieli wysłać na przeszpiegi specjalną ekipę, aby sprawdziła Gierka zachowanie i postępowanie w Belgii przed jego powrotem do kraju. Plan jednak się najzwyczajniej nie powiódł, bo żadnych kompromitujących Gierka materiałów wówczas nie znaleziono. Nie przeszkodziło to, żeby w tak zwanych bratnich partiach, między innymi na zebraniach partii bułgarskiej, ale nie tylko, tłumaczono fenomen "Solidarności" agenturalnymi kontaktami Gierka z wywiadami zachodnimi. A miały być one nawiązane w czasie pobytu byłego sekretarza we Francji i Belgii... Obmowa, zwłaszcza wśród komunistów, jak wiadomo, nie zna granic zdrowego rozsądku. Jeden z byłych szefów Gierka, gdy nie był jeszcze członkiem ścisłej elity partyjnej, w rozmowie, jakich wiele przeprowadziłem na użytek tej książki, karierę Gierka starał się wytłumaczyć jego rzekomymi związkami z KGB, zawiązanymi również, nie mogło być inaczej... w Belgii i Francji. Cóż mogę powiedzieć? Chyba jedynie to, że choć Stalina już dawno nie ma wśród żywych, to jego teoria nasycenia aparatu komunistycznego agentami imperialistycznymi wciąż żyje, chociaż może nie rozkwita! Wracając jednak do epizodu konspiracyjnego z czasów II wojny światowej, warto nadmienić, że po latach Gierek pisał, iż nie tylko był kimś w rodzaju zbrojmistrza grup dywersyjnych, lecz także współorganizował zbiórki żywności i odzieży dla jeńców radzieckich więzionych w Limburgii. A znajdowało się ich tam - jak pisał - sześć tysięcy. W 1944 roku, już po inwazji w Normandii, Gierek udał się na zaplecze frontu, aby wraz z grupą komunistyczną zdobyć pojazdy do przewozu zaopatrzenia dla okolicznej ludności, borykającej się z trudnościami aprowizacyjnymi. Do tej akcji Gierek został z pewnością wybrany dzięki znajomości pojazdów, wyniesionej z czasów służby wojskowej w Stryju. Wyprawa po złot e runo udała się jednak tylko częściowo, bowiem samochodów, po które wyjechali, nie zdobyli, natomiast ich grupa została ogarnięta przez wojska inwazyjne i wraz z postępami frontu po kilku tygodniach wszyscy powrócili już do wolnej Belgii. Tak zakończył się epizod konspiracyjny. Losy wojenne Gierka zostały po latach, pod koniec jego kariery politycznej, niespodziewanie zaprezentowane na taśmie celuloidowej. Jurij Ozierow - radziecki oficjalny reżyser tematów wojennych - zrealizował w latach siedemdziesiątych film o wyczynach wojennych ówczesnych pierwszych sekretarzy w krajach socjalistycznych. Spełnił w ten sposób gorące życzenie Breżniewa, który pod koniec życia marzył o laurach zwycięzcy wojny ojczyźnianej. (W końcu, będąc w czasie wojny jedynie politrukiem wojskowym, mianował się marszałkiem ZSRR). Z jego poduszczenia czytelnicy, od Łaby aż po Cieśninę Beringa, byli męczeni między innymi opisami jego wyczynów wojennych na tak zwanej Małej Ziemi (półwysep oddzielający Morze Azowskie od Czarnego). Jakby tego było mało, zamarzył mu się jeszcze film ze sobą jako bohaterem wojennym w roli głównej. Edward Gierek, który zdążył jeszcze obejrzeć film przed upadkiem politycznym, pisze o nim z niesmakiem w autobiografii: "Widz mógł zobaczyć, jak w ziemiance szefa wydziału politycznego 18 Armii, pułkownika Leonida Breżniewa, rozstrzygają się losy wojny światowej, a liczący wówczas 16 lat łącznik Nicolae Ceau.escu dźwiga na swych wątłych barkach losy Rumunii. Byłem długo przeciwny nakręceniu związanego z Belgią wojennego epizodu. Moi współtowarzysze przekonywali, że brak w tym filmie polskiego przywódcy byłby niezrozumiały, zwłaszcza biorąc pod uwagę autentycznie wielki wkład narodu polskiego w zwycięstwo nad hitleryzmem. W końcu uległem, czuję jednak do dziś niesmak z tego powodu. Film, mam nadzieję, nigdy nie był w Polsce pokazywany". Z Edwardem Gierkiem tak już niestety bywało, że gdy jako polityk stał w obliczu takich niedowarzonych pomysłów, nie zgadzał się na nie tylko do czasu, by w końcu zawsze ustąpić. W sumie miał jednak szczęście w nieszczęściu, bowiem filmu z nim w roli drugoplanowego bohatera - przy Breżniewie, wyzwolicielu Europy, nikt nie mógł być pierwszy - już nie obejrzeliśmy ani w kinach, ani w telewizji. Na przeszkodzie stanął kres kariery Gierka. Skorzystała na tym niewątpliwie nie tylko polska widownia kinowa, lecz również i sam były pierwszy sekretarz. W dniu wyzwolenia Belgii Gierek oczywiście nie mógł nawet myśleć o czekających go w przyszłości dylematach. Jedno jest jednak pewne, że w czasie wojny zdobył dosyć powszechny szacunek i wysoką pozycję w środowisku polskim. W dniu wyzwolenia miał zaledwie 31 lat, znał dwa języki urzędowe w Belgii, a więc francuski i flamandzki, był cenionym górnikiem i w związku z tym można go było uznać za osobę rzeczywiście predestynowaną do robienia kariery wśród emigracji. Naturalnym środowiskiem Gierka były jej kręgi lewicowe, a więc opowiadające się za Polską lubelską. A czas był wówczas szczególny. Sprawa polska, jedna z istotniejszych i bardziej zapalnych kwestii różniących "wielką trójkę" w czasie wojny, zmierzała szybkimi krokami do epilogu. Wszyscy baczni obserwatorzy sceny politycznej byli już pewni, że karty decydujące o przyszłości Polski znajdują się w rękach Stalina. To jego wojska wyzwalały Polskę, a w dniach powstania warszawskiego - jednego z najbardziej heroicznych w dziejach - lotnictwo alianckie przez długie tygodnie nie dostawało nawet zezwolenia na lądowanie na lotniskach za Wisłą. Plany "Akcji Burza" spaliły na panewce i bez zgody Stalina nie można było w Polsce doprowadzić do żadnego rozwiązania politycznego. Polacy w kraju i na świecie byli rozczarowani postawą dotychczasowych sojuszników. Osoby obojętne politycznie natomiast z wolna skłaniały się do współpracy z komunistami. Ważnym elementem gry o Polskę była, co zrozumiałe, próba zjednania serc Polaków na obczyźnie. A byli oni wówczas rozproszeni po całej Europie. Oblicza się, że w dniu wyzwolenia poza Polską lubelską na zsyłkach, w obozach, robotach przymusowych czy wreszcie poza kordonem wschodnim, czyli granicą na Bugu, znajdowało się przeszło 6 milionów Polaków. (W 1946 roku Polska liczyła zaledwie 22 miliony mieszkańców). Byli w większości wynędzniali i wygłodzeni, pozbawieni domów i w znacznej części rozdzieleni z rodzinami. Na tym tle kilkudziesięciotysięczna Polonia belgijska, jako syta i nie bezdomna, prezentowała się niezwykle korzystnie. W Belgii szybko, bo jeszcze latem 1944 roku, otwarta została w Brukseli ambasada RP. Była to ambasada rządu londyńskiego, który z wolna, jako kłopotliwy już wówczas aliant, tracił poparcie tak Anglii, jak i Stanów Zjednoczonych. Polski prezydent w Londynie - jako jedyny sojusznik - jeszcze niedawno, bo zaledwie przed czterema laty witany z honorami przez króla Jerzego w Portsmouth, teraz był ledwie tolerowany w otrzymanej od króla siedzibie. Komunistyczny rząd (PKWN, a od stycznia Rząd Tymczasowy) utworzony z poduszczenia Stalina, a rezydujący w Lublinie, mimo że nie utworzył oficjalnych placówek dyplomatycznych za granicą, miał potężnego sojusznika w postaci ambasad zwycięskiego ZSRR oraz lokalnych - bardzo prężnych partii komunistycznych. Nic więc dziwnego, że jeszcze latem 1944 roku w Belgii powstał prowarszawski Związek Patriotów Polskich. Organizacja ta mimo znanej, zgranej już nazwy - a nie była żadną agendą moskiewskiego ZPP, założonego rok wcześniej przez Wandę Wasilewską - kojarzona była jednoznacznie z nowymi władzami w Polsce. Jak się okazuje, nie było to jednak dla niej obciążeniem, bowiem pod koniec 1944 roku ZPP w Belgii liczył już 4 tysiące członków. Jednym z pierwszych jego aktywistów był Edward Gierek. Od początku też wszedł do władz ZPP w Limburgii. Natomiast na pierwszym krajowym zjeździe w Brukseli, odbywającym się w czasie świąt Bożego Narodzenia w 1944 roku, Gierek - członek Komunistycznej Partii Belgii - współorganizator zjazdu - został wybrany do krajowych władz Związku Patriotów Polskich. Styczeń następnego, 1945, roku przyniósł przełomowe wydarzenia dla Polski. Pierwszym z nich była konferencja w Jałcie, a drugim ofensywa styczniowa. Los Polski - jak się okazało - na całe półwiecze został rozstrzygnięty. Nic, dosłownie nic, nie mogło już przeszkodzić zwycięskiemu pochodowi komunizmu w Polsce. Wydarzenia polityczne na scenie polskiej rozgrywały się z szybkością błyskawicy. Wyzwoleniu Warszawy, Krakowa, Łodzi, Katowic towarzyszyła rozprawa z podziemiem londyńskim. Momentem kluczowym stało się aresztowanie szesnastu przywódców Polski Podziemnej w Pruszkowie i następnie osądzenie ich w Moskwie. Świat odwrócił się od Polski. Niebawem do Warszawy przybył Mikołajczyk i powstał Rząd Jedności Narodowej. W Poczdamie zaakceptowano granicę Polski na Odrze i Nysie, zastrzegając, że o jej ostatecznym losie zadecyduje jednak konferencja pokojowa z Niemcami. Stworzyło to stan tymczasowości w środku Europy, a jego ofiarą mogła być w pierwszej kolejności Polska. Anglicy i Amerykanie dla świętego spokoju odfajkowali w ten sposób losy sojusznika polskiego, oddając beztrosko nasz kraj w ręce Stalina. Zdali się w ten sposób jednoznacznie na Boga i historię. Rządowi londyńskiemu natomiast cofnięto akredytację w państwach zachodnich, a ambasady Rzeczypospolitej Polskiej zaczęli przejmować ludzie wyznaczeni przez Warszawę, czyli prezydenta Bieruta i rząd Osóbki-Morawskiego. Nowa sytuacja na wielkiej scenie politycznej nie pozostała bez wpływu na losy Polonii belgijskiej i samego Gierka. Niebawem w Brukseli odbył się drugi zjazd ZPP, na którym Gierek wszedł już do ścisłego kierownictwa. Zbiegło się to z przejęciem przez rząd warszawski ambasady RP w Królestwie Belgii. Odtąd pozycja ZPP jako lewicowej organizacji stale rosła, natomiast kurczyły się wpływy organizacji prolondyńskich. Widać już było gołym okiem, która polska bułka posmarowana jest masłem, a która smalcem. Dla naszych rodaków opuszczających obozy koncentracyjne, oflagi, stalagi, a także miejsca pracy przymusowej sprawą zasadniczą był wówczas problem powrotu do kraju. Wracać czy nie wracać? - brzmiało zasadnicze pytanie, odmieniane na wszelkie sposoby. Rozbebeszona i skrwawiona Europa dla niepożądanych przybyszów, a takimi stawali się z wolna Polacy, była coraz surowsza i coraz mniej łaskawa. A na niepewnym wschodzie, pod rządami, jak mówiono, czerwonych, miał natomiast czekać dom i chleb... W tamtych dniach zadaniem wszystkich agend rządu warszawskiego i organizacji parakomunistycznych było przyspieszanie powrotu uchodźców polskich. Było to także zasadniczym celem Gierka i jego organizacji. Umiejętność przekonywania do powrotu za linię Odry i Nysy była też dla tak zwanych działaczy lewicowych świadectwem politycznej sprawności i przydatności dla nowych władz. W tym okresie Gierek przeistoczył się z wolna z górnika w działacza politycznego. Jako młody, zasiedziały od międzywojnia górnik, do tego zasłużony w ruchu oporu, był idealnym dla komunistów kandydatem na najwyższe emigracyjne stanowiska. Mimo braku wykształcenia (miał wówczas ukończoną jedynie szkołę podstawową we Francji) Gierek był człowiekiem nowych czasów. Nikogo też wówczas nie dziwił jego skądinąd sympatyczny brak ogłady. Na szczęście dla siebie Gierek zdecydowanie posiadał wrodzony takt oraz, jak się okazało, umiejętności perswazyjne, przydatne w czasie rozmów na temat zjednoczenia pod jednym szyldem całej Polonii prowarszawskiej. Komuniści, jak dowodzi historia tego lewicowego ruchu, byli zawsze za scalaniem wszelkich organizacji czy to społecznych, czy zawodowych, bądź politycznych. Było to nadzwyczaj pragmatyczne, zawsze ułatwiało bowiem sprawne kierowanie wszelkimi lewicowymi ugrupowaniami, natomiast w razie posiadania władzy pozwalało w miarę swobodnie sterować społeczeństwem w wyznaczonym przez partię kierunku. Tak działo się w kraju i na emigracji. W Belgii, z racji wielkości tak kraju, jak i samej Polonii, akcja scalająca kilkanaście małych organizacji zaczęła się już pod koniec 1945 roku. Argumentem "za" było stworzenie mocnej, mówiącej jednym głosem organizacji polskiej. Jej stworzenie oficjalnie miało zapewnić Polonii większe niż dotąd wpływy polityczne. Jak pisze Gierek, idea zjednoczeniowa nie napotkała wśród organizacji polskich - w większości dodajmy: "kanapowych" - zbyt wielkiego oporu. W rezultacie w maju 1946 roku odbył się zjazd emigracji polskiej w Belgii. Jej przywódcą został prosty, a dzielny górnik z Limburgii - Edward Gierek. Jemu też, jako przyszłemu przewodniczącemu, przypadł w udziale zaszczyt odczytania w obecności premiera Belgii Herweya Spacka referatu programowego. "Byłem głęboko wzruszony - pisze Gierek w autobiografii - kiedy za pulpitem mównicy wygłaszałem referat. Patrzyłem na salę, na zorane ciężkim trudem twarze górników, na twarze matek i żon, a było ich na sali niemało, i na twarze młodzieży z «Grunwaldu» i harcerstwa. Przedstawiłem zebranym dwie główne tezy: musimy być zjednoczeni, tylko bowiem stanowiąc jednolitą siłę będziemy mogli skutecznie reprezentować interesy polonijne, zapewniając sobie godne miejsce w życiu społeczności belgijskiej; musimy być zjednoczeni z krajem, potrzebuje on bowiem naszej pomocy w tym niezwykle trudnym okresie [...] delegaci na sali reprezentowali wszystkie polonijne ośrodki Belgii i należeli poza ZPP do trzynastu polonijnych organizacji społecznych, zawodowych i politycznych. Zaakceptowali oni tezy mego wystąpienia. Wybrano 28- osobową Radę Narodową Polaków w Belgii, a mnie na jej przewodniczącego. Już wówczas zajmowałem znaczącą pozycję w życiu polskiej emigracji, a moja konse- kwentna działalność zmierzająca do zapewnienia jedności została przez delegatów oceniona pozytywnie. Powstała również potrzeba uporządkowania działalności lewicy wśród polskiej emigracji". W tamtych dniach Edward Gierek, trzeba przyznać, osiągnął niezwykły wprost sukces. Jego, do niedawna zwykłego górnika dołowego, przyjechał słuchać premier Belgii. A był nim jeden z najwybitniejszych polityków w historii tego kraju - sam Herwey Spack. Od takiego sukcesu nasz bohater, każdy chyba przyzna, mógłby dostać zawrotu głowy. Mnie w tym momencie interesuje jedno: na ile Gierek był wówczas autentycznym politykiem, a na ile kukiełką sterowaną przez aparatczyków i wygów partyjnych z Brukseli i Warszawy. "Ostateczną wersję referatu - czytamy w jego autobiografii - opracowałem w ciągu dwóch dni w konsulacie polskim, gdzie przydzielono mi pokój do dyspozycji". Z drugiej jednak strony wiemy, że Gierek sam w żaden sposób nie mógł wówczas napisać tak istotnego referatu programowego. Był do tego zwyczajnie nie przygotowany ani intelektualnie, ani merytorycznie. Sam to w jakimś sensie potwierdził dziesięć lat później - w marcu 1956 roku po śmierci Bieruta, gdy na plenum KC PZPR wybierano go na sekretarza ochabowskiego Komitetu Centralnego PZPR. Wzbraniał się wówczas stanowczo przed przyjęciem tej nadzwyczaj wysokiej funkcji partyjnej, ważniejszej pod względem zakresu władzy rzeczywistej od teki ministra. Stanowisko swe uzasadniał między innymi trudnościami w pisaniu i właśnie sporządzaniu referatów. A warto przypomnieć, że w roku 1956 miał już Gierek za sobą dziesięć lat pracy na wysokich stanowiskach partyjnych, w tym między innymi sekretarza ekonomicznego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach oraz bierutowskiego kierownika Wydziału Przemysłu Ciężkiego Komitetu Centralnego PZPR. Gierkowskie opory przeciwko przyjęciu nowej, bardzo wysokiej, funkcji musimy traktować serio. Edward Gierek na wiosennym plenum KC partii w 1956 roku był już bowiem nie górnikiem i prawiczkiem politycznym, jak dziesięć lat wcześniej w Belgii, lecz wytrawnym, można śmiało powiedzieć, biurokratą partyjnym, dla którego sporządzanie referatów powinno być tak proste, jak nie przymierzając zjedzenie bułki z masłem... Toteż prawdziwość i szczerość przytoczonego tu wyżej zdania należy opatrzyć znakiem zapytania. Dlatego między innymi, wracając teraz do głównego toku naszej opowieści, muszę jasno stwierdzić, że do dziś trudno mi jest znaleźć sensowne wyjaśnienie, dlaczego właśnie na Gierka spadły w Belgii te wszystkie zaszczyty. On sam na to pytanie odpowiedział w swej autobiografii bardzo powierzchownie: "Nieraz zadawałem sobie pytanie, dlaczego działacze w kraju udzielali mi tak zdecydowanego poparcia. Rozumiałem, że bez tego tak poważna moja pozycja przewodniczącego Rady Narodowej Polaków była niemożliwa. Sądzę, że było wiele powodów. Jako komunista nie pozostawałem w konflikcie z centralą FPK ani KPB. Nie brałem udziału w wojnie w Hiszpanii, co też miało określone znaczenie. Mimo stosunkowo długiego stażu partyjnego należałem do młodej wiekiem generacji działaczy, a był to okres stawiania na młodych. Mówiłem dobrze po francusku. Poprawnie posługiwałem się językiem flamandzkim, co bardzo ułatwiało mi kontakty..." Można oczywiście przyjąć, po przeczytaniu tych w sumie niezawiłych wyjaśnień, że Gierek po prostu znalazł się we właściwym czasie i miejscu, gdy nowa komunistyczna Polska tworzyła państwowe elity. Dla kadrowców stalinowskich, szukających i dobierających przyszłych pretorianów do ram nowego ustroju, biografia Gierka, jak sam przyznawał, była bardzo pociągająca. Był w KPF i KPB - partiach, które nigdy nie podzieliły losu KPP i nie zostały rozwiązane. Nie służył w Hiszpanii, gdzie mógłby się zarazić ideą trockizmu. (Mówiąc czy pisząc o tej tragicznej rewolucji i wojnie domowej zapominamy, że wiecznym cieniem położyły się na niej stalinowskie czystki i skrytobójstwa popełniane na trockistach na polecenie Moskwy. Dla Stalina kombatanci Brygad Międzynarodowych do końca życia byli przede wszystkim nie bohaterami, lecz ludźmi podejrzanymi o popieranie trockizmu; stąd wszystkie wątpliwości dotyczące ich postawy czy poglądów wyjaśniał w łagrach). Dalej Gierek "nie splamił się służbą" w z natury podejrzanych dla stalinowców Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. A do tego był prawdziwym górnikiem i emigrantem za chlebem z sanacyjnej Polski. Jak by tego było jeszcze mało, w czasie wojny działał w komunistycznym podziemiu. Jak na ówczesne potrzeby świetny życiorys. Dzięki niemu, mówiąc z dzisiejsza, wygrałby z pewnością każdy casting do władz, gdyby wówczas były one w modzie... Tak więc Gierek chyba zasłużył na swój los wygrany na polskiej loterii politycznej. Jeśli jednak w maju 1946 roku, po wyborze na szefa dwudziestoośmioosobowej Rady Narodowej Polaków w Belgii, Gierek chciał stać się kimś ważnym w komunistycznej Polsce, to przede wszystkim absolutnie nie mógł zostać figurantem. A zadania, trzeba przyznać, stały przed nim poważne. Komuniści, nawet z wieloletnim stażem, nie zawsze, zwłaszcza na Zachodzie, a więc w warunkach demokratycznych, potrafili trzymać wobec centrali, jak należy, "ruki po szwam". Z jednoczeniem i trzymaniem ich za twarz w Belgii miał wówczas Gierek większe trudności niż na przykład Kwaśniewski czy Miller - gdy pięćdziesiąt lat później przyszło im organizować w nowych warunkach Sojusz Lewicy Demokratycznej, córkę Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ich szeregi w Polsce po przełomie solidarnościowym były bowiem bez porównania bardziej zdyscyplinowane. Okazuje się, że nawet w polityce genetyczne dziedzictwo jest bardzo ważne. Gdy bowiem po utworzeniu Rady Narodowej w Belgii centrala w Warszawie zaczęła domagać się uporządkowania również szeregów partyjnych nad Skaldą, okazało się, że wielu starych towarzyszy, pamiętających jeszcze KPP, za nic nie chciało wstępować do nowej PPR. A czas był najwyższy, uznano bowiem, że komuniści polscy - dotąd należący do partii belgijskiej - powinni przybrać barwy pepeerowskie. I wtedy, ku przerażeniu Gierka, na krótko powstała w Belgii antypepeerowska Polska Partia Komunistyczna. Ta sekciarska - zdaniem Gierka - inicjatywa, bez stosownych sponsorów, spaliła jednak wkrótce na panewce i do Warszawy można było wysłać sygnał, że w Brukseli panuje porządek. I tak w październiku 1946 roku odbył się zjazd PPR w Belgii. Na jego pierwszego sekretarza wybrano Feliksa Chudelskiego - w PRL zupełnie zniknął - natomiast Gierek został członkiem jedenastoosobowej egzekutywy. Nie był to jednak jeszcze koniec zwierania komunistycznych szeregów. Wkrótce po scaleniowych działaniach wśród organizacji politycznych i społecznych przyszła kolej na związki kombatanckie. Zgodnie z zaleceniami Warszawy w grudniu 1946 roku powstał Związek Byłych Uczestników Walk o Niepodległość Polski. I ta organizacja, jak wszystkie inne związane z rządem warszawskim, uzyskała oficjalne poparcie władz belgijskich. Na ile - w czasie tych działań jednoczących miejscową Polonię - Gierek występował w roli sprawnej miotły zmiatającej wszystkich do szeregu - trudno powiedzieć. Dość, że był wówczas cenionym w Warszawie działaczem, który nigdy nie zawodził partii. W centrum zainteresowania Gierka znajdowała się w tamtych dniach, jak sam pisał, zbiórka pieniędzy dla zniszczonego wojną kraju. Na zagospodarowanie Ziem Zachodnich udało się wówczas Polonii w Belgii zebrać 230 tysięcy franków belgijskich. Ważna również, jak zaświadcza Gierek, była dla niego w tamtym okresie zbiórka pieniędzy na młoty pneumatyczne, nie używane wówczas zbyt powszechnie w polskich kopalniach węgla. Na ten cel zebrano wśród górników 200 tysięcy franków i zakupiono 87 młotów pneumatycznych. W grudniu 1946 roku, jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, Edward Gierek na czele delegacji górniczej, udał się z tym prezentem do kraju. Była to jego pierwsza wizyta w Polsce po dziewięciu latach. Zniszczenia nad Wisłą i Odrą zrobiły wtedy na przyszłym sekretarzu PZPR wstrząsające wrażenie. Po powrocie stwierdził, że Belgia wygrała los na loterii, gdyż jej zniszczenia przy polskich są śmiesznie małe. Gierek oglądał kraj z wielkim zainteresowaniem. Zdawał już sobie bowiem wtedy sprawę, że wybrawszy działalność polityczną i zawód polityka, prędzej czy później znajdzie się z powrotem nad Wisłą. Tym razem, jak stwierdził z zadowoleniem, nie było już w Polsce bezrobocia i problemów z otrzymaniem pracy, natomiast zastraszające - nawet w porównaniu z pookupacyjną Belgią - były warunki życia. Polska była najbardziej zrujnowanym krajem w Europie. Wielu obserwatorów, na czele z Churchillem, sądziło, że "polska gęś udławi się nadmiernymi nabytkami terytorialnymi na zachodzie". Wtedy to Gierek uznał, że dla zagospodarowania i odbudowania kraju, a także jeszcze w pełni nie zaludnionych Ziem Odzyskanych, niezbędne są dosłownie każde polskie ręce. Po powrocie, z nakazu serca i rozumu, przyszły sekretarz jeszcze bardziej niż poprzednio zaczął zabiegać o powrót do kraju emigrantów, w tym głównie górników. Agitacje prowadzono wówczas za pośrednictwem komunizującego tygodnika "Polska Dzisiejsza". Dzięki niemu, jak stwierdził z dumą w autobiografii, w latach 1946-1948 sprowadzono z Belgii nad Wisłę i Odrę ponad 10 tysięcy Polaków, głównie górników. Nie wiem, czy Gierek zdawał sobie sprawę, że ich powrót wiązał się w sposób nieodparty z pogorszeniem warunków życia. Jako polityk kierował się już jednak raczej racjami globalnymi w wymiarze politycznym, a nie jednostkowymi korzyściami bądź stratami górników i ich rodzin gorąco nakłanianych do kupna biletu powrotnego z emigracji. Ta jego działalność, jak miał się wkrótce przekonać, została doceniona w kraju... Życie prywatne Gierka i jego rodziny zmieniło się w tamtych latach radykalnie. Po wyborze w maju 1946 roku na przewodniczącego Rady Polaków w Belgii, na zawsze pożegnał się z zawodem górnika. Jeszcze jako działacz Związku Patriotów Polskich, a więc w latach 1944-1946, starał się wiązać pracę polityczną z zawodem górnika, natomiast po wyborze na funkcję pierwszego Polaka w Belgii było to już zwyczajnie niemożliwe. Wówczas to zmienił się jego standard życiowy, a także warunki mieszkaniowe. Po raz pierwszy w życiu zamieszkał w dużym mieście - Brukseli. I to nie w górniczym "familioku", ale w mieszczańskiej kamienicy. Spadły mu też po raz pierwszy z głowy koszty czynszu. Już nie fedrował węgla w rytm kopalnianych syren, lecz chodził do pracy z teczką pełną papierów. Za biurkiem jednak nie lubił siedzieć, za to uwielbiał jeździć w teren i spotykać się z ludźmi. To upodobanie pozostało mu do końca czynnego życia politycznego. Nawet gdy po latach został pierwszym sekretarzem PZPR, zamiast siedzieć za biurkiem bądź na nie kończących się naradach, lubił wyrywać się ze stolicy. W Belgii, w czasie dwóch lat, jakie pozostały mu do powrotu, zjeździł kraj wzdłuż i wszerz i był właściwie we wszystkich miejscowościach, w których istniały skupiska polonijne. Z ludźmi nawiązywał łatwo kontakt, słuchał ich z uwagą i widoczną życzliwością. W miarę swych nie największych przecież możliwości starał się wywiązywać ze składanych przez siebie zobowiązań. Uważał, że znikło bezrobocie, a więc przyczyna, dla której warto było emigrować. Sądził też wówczas, że różnice cywilizacyjne w stosunku do Zachodu uda się Polsce w nowych socjalistycznych warunkach szybko pokonać. Pod tym względem był szczery i mówił to, co myślał. W tamtych latach wierzył bez zastrzeżeń w wyższość komunizmu nad kapitalizmem. Polska może dzięki naszej pracy stać się zamożna. I nigdy dla robotników - zapewniał - nie będzie już macochą, a wy nie będziecie pariasami. Gierek był wówczas z pewnością komunistą z serca i z przekonania. Uważał, że po stronie jego i towarzyszy opowiedziała się historia i potrzeba tylko czasu, aby Polska stała się zamożnym krajem. Dlatego polecenia płynące z Warszawy, przekazywane przez ambasadę, wykonywał sumiennie i z przekonaniem. Gdyby ktoś zarzucił mu wówczas oportunizm bądź karierowiczostwo, byłby niewątpliwie w błędzie. Słuchał swojej partii, ponieważ miała - jego zdaniem - najlepszy program i zamiary. Wolny był też od problemów, jakie mieli wówczas jego rodacy, którzy czas wojny przeżyli w Polsce. Dla Gierka nie było wyboru pomiędzy polskim Londynem czy Warszawą. Podobnie nie miał też wątpliwości co do racji PPR czy wyższości Armii Ludowej nad Armią Krajową. Na dochodzące z kraju informacje o sfałszowanym referendum czy też wyborach, a nawet na akty represji skierowane przeciwko postakowskiemu podziemiu patrzył jak na element walki klasowej i kolejny fragment dokonującej się w kraju rewolucji. Takie właśnie postrzeganie przez Gierka Polski wynikało z jego jednoznacznego zaangażowania politycznego i jednostronnej w sumie wiedzy o życiu w Polsce. Czynienie mu jednak zarzutów z obrania takiej, a nie innej opcji politycznej byłoby ahistoryczne i niesprawiedliwe. Zresztą dzisiejsi jednostronni krytycy Polski bierutowskiej popełniają błąd, gdy nie dostrzegają, że komunizm w Polsce, choć importowany ze wschodu i przyniesiony na bagnetach Armii Czerwonej, miał również duże i wzrastające zaplecze oraz poparcie społeczne wśród robotników, chłopów i ludzi rozczarowanych II Rzeczpospolitą. Wracając zaś do naszego bohatera warto dostrzec, że nie wiadomo, jak by się dalej potoczyły jego losy osobiste, gdyby nie wydarzenia rozgrywające się w świecie wielkiej polityki. W Europie i nie tylko kończyła się sielanka powojennej współpracy niedawnych aliantów, a zaczynała zimna wojna. Jej reperkusje dało się odczuć we Francji w roku 1948, kiedy to typowo po francusku, a więc z dnia na dzień, wydalono tamtejszych czołowych działaczy Polskiej Partii Robotniczej. Tym sposobem PPR nagle została pozbawiona nad Sekwaną partyjnego kierownictwa. I wtedy w Warszawie albo Roman Zambrowski - sekretarz KC PPR, albo Ostap Dłuski - zastępca kierownika Wydziału Zagranicznego tegoż KC PPR wymyślił, że kierownictwo PPR we Francji powinien przejąć Edward Gierek. Wydawał się obu panom kandydatem bardzo właściwym. Znał, jak wiadomo, język francuski, miał za sobą wieloletni epizod górniczy we Francji, a ponadto sprawdził się w Belgii jako działacz emigracyjny oddany bez żadnych zastrzeżeń nowej Polsce. Dzięki temu wydawał się centrali osobą ze wszech miar godną zaufania, a tym samym wartą powierzenia ważnego stanowiska. W komunizmie, gdy czas naglił, decyzje podejmowano zazwyczaj szybko, bez ociągania się. Było tak zwłaszcza wtedy, gdy czas zmuszał do bezzwłocznej aktywności. Trudno więc się dziwić, że późną wiosną 1948 roku Gierka bez żadnej zapowiedzi odwiedził w Brukseli Ostap Dłuski - znany przedwojenny komunista, w latach powojennych laureat Nagrody Leninowskiej. W chwili przyjazdu do Gierka był członkiem KC PPR i prawą ręką Zambrowskiego. Po wyłuszczeniu Gierkowi, o co chodzi, nie dał rozmówcy właściwie czasu do namysłu. Dla niego wszystko było proste, gdyż przyjechał do Brukseli z gotową decyzją. Zgodnie z nią Gierek miał pilnie - w ciągu miesiąca - pojechać do Francji, aby oficjalnie objąć stanowisko przedstawiciela Polskiego Czerwonego Krzyża. To stanowisko, oficjalnie prawie dyplomatyczne, miało stanowić tak zwaną przykrywkę umożliwiającą, zdaniem Warszawy, w miarę bezpieczne i sprawne kierowanie Polską Partią Robotniczą we Francji. Edward Gierek, jak twierdził po latach, powiedział wtedy Dłuskiemu wprost i bez ogródek, że decyzja jest całkowicie chybiona, bowiem jemu, jako byłemu górnikowi wydalonemu z Francji, władze odmówią wizy. Gościowi z Warszawy nie trafiło to jednak absolutnie do przekonania. W rezultacie zgodnie z zasadą, że "centrala wie lepiej", nakazał Gierkowi, aby wraz z rodziną natychmiast powrócił do kraju, celem późniejszego wyjazdu do Francji. Ponieważ od tej decyzji nie było odwołania, Gierek jak niepyszny musiał szybko wraz z żoną i nieletnimi synami zabrać dobytek, by następnie czym prędzej wyjechać w nieznane. Edward Gierek, opuszczając po jedenastu latach Belgię, kraj który zawsze potem dobrze wspominał, miał skończone 35 lat. Był dojrzałym mężczyzną. Świat - pod pewnymi wszakże warunkami - stał przed nim otworem. Ich spełnienie nie zawsze jednak miało się okazać łatwe... W tym miejscu trzeba jasno stwierdzić, że do Polski wracał z przeświadczeniem, że dzieje mu się krzywda. Wyrwano go gwałtownie ze środowiska, w którym czuł się dobrze, a co ważniejsze wiedział, że jest w nim przydatny, potrzebny ludziom. Ale ponieważ w ruchu komunistycznym nie podważa się poleceń przełożonych, karnie podporządkował się decyzji góry, choć nie miał złudzeń, iż został źle potraktowany. Po powrocie do kraju po raz pierwszy musiał rozdzielić się z żoną i synami. Pojechał do partyjnych pokoi noclegowych mieszczących się na ostatnim piętrze gmachu PPR w Warszawie (znajdował się on przy ulicy Chopina, bocznej od Alei Ujazdowskich), żona natomiast wraz z dziećmi zamieszkała w Zagórzu, u matki Gierka. Ponieważ władze państwowe wystąpiły o jego akredytację w Paryżu, przyszłemu sekretarzowi pozostało tylko spokojnie czekać na decyzję francuskiego MSZ, a właściwie policji francuskiej. Z odpowiedzią władze francuskie długo nie zwlekały. Już po kilku zaledwie tygodniach nadeszła nota dyplomatyczna zawiadamiająca Warszawę, że Edward Gierek do Francji nie będzie wpuszczony. I wtedy czekała go nowa niespodzianka. Oto towarzysze z Wydziału Zagranicznego KC PPR, przywiązani już mocno do wizji Gierka w roli głównej we francuskiej filii PPR, zadecydowali, aby ponownie udał się do Belgii i zamieszkał tam w którymś z nadgranicznych miasteczek. Stamtąd, jak mu wyjaśniono, będzie konspiracyjnie kierował Polską Partią Robotniczą we Francji. Granice pomiędzy państwami kapitalistycznymi nie są zbytnio pilnowane, zapewniono go, więc dla potrzeb roboty partyjnej będzie mógł łatwo przechodzić z Belgii do Francji i z powrotem. I wtedy Gierek, człowiek układny, z natury posłuszny, po raz pierwszy stanowczo powiedział "nie" centrali warszawskiej. Stwierdził, że do takiej roboty się nie nadaje. Oczyma wyobraźni, jak powiedział do mnie po latach, widział się na długoletnich robotach w Gujanie... Taka praca, bez dwóch zdań, zaprowadziłaby Gierka, o ile cało i zdrowo wróciłby z tej eskapady, w najlepszym razie do MSW czy UB. Tego nasz bohater nie chciał za żadne skarby, dlatego uparł się przy swym zdaniu. Zastrzeżenia powtórzył stanowczo w rozmowie - jak mu powiedziano - ostatniej szansy, z sekretarzem Romanem Zambrowskim. Upór towarzysza z Belgii spróbowano jeszcze zmiękczyć zapowiedzią: Tutaj w kraju nie mamy dla was zajęcia. - Ja się tego nie boję - odpowiedział z determinacją Gierek. - Mój tyłek nie przyrósł do żadnego stołka. Jestem wykwalifikowanym górnikiem i dam sobie radę w pracy w każdej kopalni. A w górnictwie, przeciwnie niż przed wojną, roboty dla nikogo nie brakuje. - Nie denerwujcie się bez potrzeby - odpowiedział na to mitygująco Zambrowski. - My was w partii zagospodarujemy, mimo że sprawiliście nam zawód. Wracajcie teraz do hotelu. Za kilka dni otrzymacie zawiadomienie o miejscu waszego przydziału. I w ten oto sposób Gierek zakończył swe zagraniczne wieloletnie peregrynacje za chlebem. Wyjeżdżał przed jedenastu laty jako człowiek wolny, powracał jako członek partyjnego zakonu komunistycznego. A ten zakon swym członkom, trzeba pamiętać, zapewniał wszystko prócz niezależności osobistej. Żywił i bronił, ale za to zmuszał do posłuszeństwa i stuprocentowej lojalności. Nie dotyczyło to z pewnością szeregowych członków partii, ale na pewno dotyczyło członków partii wewnętrznej (używam tu celowo słynnego określenia Orwella). A Edward Gierek jako członek coraz ściślejszej, z biegiem lat, nomenklatury, początkowo pepeerowskiej, a po kilku już miesiącach, dokładnie od grudnia 1948 roku, pezetpeerowskiej, został jej wpływowym i wysokim przedstawicielem. Odtąd jego losy zawodowe i osobiste miały być, aż do wykluczenia z partii w grudniu 1980 roku, na zawsze związane z nomenklaturą komunistyczną. Od powrotu do Polski do wyboru na sekretarza KC Gdy Edward Gierek z wieloletniej emigracji powrócił do Polski, znajdowała się już ona w ostatnim stadium wprowadzania reform stalinowskich. Kraj miał za sobą sfałszowane referendum 1946 roku, a także - w rok później - sfałszowane wybory do Sejmu. Spacyfikowane było podziemie poakowskie i zjednoczony na modłę radziecką ruch młodzieżowy. Było już po ucieczce Stanisława Mikołajczyka z Polski (jesień 1947 roku). Nie chodziło o zwykłą ucieczkę zwykłego polityka. Jej znaczenie uświadomimy sobie w pełni, gdy zważymy, że jeszcze dwa lata wcześniej były premier rządu londyńskiego pełnił na Zachodzie rolę swego rodzaju listka figowego, mającego świadczyć o przyzwoitym stosunku Anglosasów do polskiego sojusznika. Nic więc dziwnego, że dopiero jego powrót do Polski i wejście do rządu w charakterze wicepremiera w 1945 roku umożliwiło utworzenie Rządu Jedności Narodowej - uznanego następnie przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię. Tak więc ucieczka Stanisława Mikołajczyka, pełniącego rolę męża opatrznościowego Zachodu w naszym kraju, była przysłowiową kropką nad "i" w procesie glajchszaltowania sceny politycznej. Po jego wyjeździe władze mogły już spokojnie i bez pośpiechu spacyfikować Polskie Stronnictwo Ludowe i w jego miejsce utworzyć prokomunistyczne, a więc posłuszne partii Zjednoczone Stronnictwo Ludowe. Podobnie skutecznie przekształcony został także tak zwany ruch młodzieżowy. Istniał już ZMP (od 22 lipca 1948 roku) powstały z połączenia młodzieżowych przybudówek partyjnych. Nowa organizacja młodzieżowa wzorowana na Komsomole powstała, przypomnijmy, z pepeerowskiego Związku Walki Młodych, pepeesowskiej Organizacji Młodzieżowej Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych; ludowego Związku Młodzieży Wiejskiej "Wici" i Związku Młodych Demokratów. W ostatnim stadium znajdowało się również jednoczenie partii robotniczych - PPR i PPS. Właśnie w czerwcu 1948 roku zasadniczą porażkę na plenum PPR poniósł Władysław Gomułka - sekretarz generalny PPR oraz jego zwolennicy. W rezultacie nic już nie stało na przeszkodzie, aby polscy komuniści mieli partię wzorowaną na ówczesnej Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Wraz z zakończeniem tego procesu Polska, razem z pozostałymi krajami leżącymi w pojałtańskiej strefie radzieckiej w Europie, wkraczała w sposób jednoznaczny w erę rządów totalitarnych. Po ostatecznym spacyfikowaniu sceny politycznej nad Wisłą, ostatnim czynnikiem ograniczającym totalitaryzm komunistyczny było istnienie silnego organizacyjnie i wpływowego duchowo Kościoła katolickiego. Ta sytuacja dla rządzących kryła wiele niebezpieczeństw i zapowiadała zbliżającą się walkę państwa i Kościoła o duszę narodu. Proces pospiesznej stalinizacji Polski zbiegł się z zaostrzeniem sytuacji międzynarodowej. Mocarstwa anglosaskie, tak długo i skutecznie zwodzone przez Stalina, obserwując wydarzenia w Europie Środkowej, a zwłaszcza zamach praski, straciły złudzenia co do jego przyjacielskich intencji. Sygnał do "zimnej wojny" dał w 1947 roku w Fulton w Stanach Zjednoczonych były już wtedy premier brytyjski - Winston Churchill. Przyjmując doktorat honoris causa na miejscowym uniwersytecie, oskarżył Stalina o sztuczne dzielenie Europy od Szczecina do Triestu i o zniewolenie narodów Europy Środkowej. W ślad za potyczkami słownymi - Moskwa tych oskarżeń nie pozostawiła bez riposty - poszły czyny. W rewanżu za wprowadzenie w Berlinie Zachodnim - bez uzgodnienia z ZSRR - nowej marki niemieckiej Stalin wprowadził blokadę lądową miasta. Miała trwać od lata 1948 roku przez dziewięć długich miesięcy i zakończyć się pierwszym zwycięstwem Zachodu. Amerykanie i Anglicy odpowiedzieli bowiem na dyktat Stalina stworzeniem po raz pierwszy w historii mostu powietrznego. 388 superfortec odbyło 277 264 lotów wahadłowych, przewożąc w tym okresie przeszło dwa miliony ton towarów - włącznie z węglem - niezbędnym do ogrzania zachodniej części miasta. Zachód, szukając przeciwko Stalinowi poparcia u Niemców, po raz pierwszy też włączył w charakterze przetargowym do gry dyplomatycznej oświadczenie o tymczasowości polskiej administracji na Ziemiach Zachodnich. Natomiast papież Pius XII w liście do biskupów niemieckich zakwestionował wysiedlanie Niemców z polskich Ziem Zachodnich. Napisał między innymi: "Czyż jest może nierealne, jeżeli My życzymy sobie i wyrażamy nadzieję, że wszyscy zainteresowani mogliby spokojnie rozpatrzyć sprawę i cofnąć w tej mierze, w jakiej da się jeszcze cofnąć". Wykorzystały to natychmiast władze warszawskie, grając w miarę skutecznie na jak najbardziej zrozumiałych antyniemieckich nastrojach w Polsce. A trzeba wiedzieć, że w 1948 roku na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych mieszkało już ponad 4 miliony Polaków, w znacznej części przesiedlonych z przydzielonych ZSRR tak zwanych terenów zabużańskich. Dla ludzi polityki był to więc czas niespokojny, pełen napięć i autentycznych niepokojów o przyszłość tak kraju, jak i zwykłych obywateli. Skoro więc fakty z politycznej skali makro, przytoczone powyżej, przymierzy się do osobistej postawy Gierka w rozmowach z matadorami partyjnymi, jego determinacja w walce o własną godność, a także brak zgody na wykonanie polecenia partyjnego - dla komunisty rzeczy świętej - może zaskakiwać. Edward Gierek powiedział mi, że oświadczenie złożone Romanowi Zambrowskiemu o gotowości podjęcia pracy w kopalni, w miejsce pracy za biurkiem działacza partyjnego, traktował całkiem serio. Na dowód tego powołał się na losy licznych kolegów z Belgii, którzy bez zastanowienia, po powrocie do kraju, przyjmowali pracę w kopalniach na dole. Do poważnego rozważenia takiego właśnie rozwiązania problemów życiowych popychała też Gierka nieznośna rozłąka z żoną i dziećmi. Uważał się jeszcze wtedy za człowieka pracy fizycznej i nie miał specjalnych upodobań do pracy koncepcyjnej czy w ogóle umysłowej. Wobec tego czas spędzany bezczynnie w Warszawie - mieście podnoszonym z ruin, przypominającym wówczas ogromny plac budowy - dłużył mu się niepomiernie. Miasta zresztą nie znał, a nie miał żadnego przewodnika. Wrażenie zrobiła na nim nowa i wówczas powszechnie podziwiana Trasa W-Z zwieńczona mostem Śląsko-Dąbrowskim, drugim drogowym mostem w Warszawie, jak i cały proces odbudowy milionowego miasta. Ale to oczywiście dla zagubionego repatrianta z Zachodu było stanowczo za mało, aby poczuł się w Polsce, wciąż obcym mu kraju, dobrze, a więc tak jak w Belgii. Nie było na to jednak rady i Gierek musiał w noclegowni partyjnej, w której zresztą nie miał samodzielnego pokoju, spokojnie czekać, uzbroiwszy się w cierpliwość. Po pewnym czasie znów coś zaczęło się wokół niego dziać. Wezwał go ponownie sekretarz KC Roman Zambrowski i skierował do pracy w Wydziale Organizacyjnym Komitetu Centralnego PPR. Kierownikiem tego wydziału był stary przedwojenny komunista - Franciszek Mazur - przyszły członek Biura Politycznego, a jego zastępcami Motia Oks i Antoni Alster - późniejszy wieloletni wiceminister spraw wewnętrznych. Poza tą "czapą" kierowniczą było jeszcze sześciu instruktorów. Gierek został siódmym, bez stażu i doświadczenia. I tak Edward Gierek - prawdziwy górnik, a nawet z racji swych kwalifikacji - arystokrata górniczy - stał się biurokratą partyjnym, bez żadnego zresztą przygotowania do pracy urzędniczej. A praca urzędnika w partii była tym bardziej absorbująca i trudna, im niższe stanowisko się zajmowało. Wszystko trzeba było wówczas robić samemu. Struktura partii była tak ukształtowana, że każdy biurokrata partyjny był "popychlem" tego, który stał nad nim. Ponieważ Gierek znajdował się na samym dole i nie wyróżniał się - ze zrozumiałych względów - w pracy, mógł jedynie liczyć, że odbije się w górę w przyszłości. Na korzyść Gierka trzeba jednak odnotować, że nie należał do ludzi, którzy skrycie użalają się nad sobą. Nie był też mściwy. Nie przejawiał chęci odgrywania się na innych. Choć zamknięty w sobie i małomówny, na ludziach sprawiał raczej miłe wrażenie. Jak powiedział mi jeden z jego kolegów z tamtego okresu, swą małomównością sugerował, że ma wiele do powiedzenia. Wrodzona powściągliwość miała się zresztą okazać w przyszłości atutem naszego bohatera. Bezsprzecznie jednak nieefektywna praca urzędnicza w aparacie, wydawałoby się - bez początku ni końca - nie dawała Gierkowi satysfakcji. Polegała, z grubsza rzecz biorąc, na przygotowywaniu materiałów dla zwierzchników oraz na odsiadywaniu niezliczonych godzin na zebraniach, egzekutywach i masówkach. "Człowiek miał poczucie znużenia i przepracowania, a tak naprawdę ta cała robota - jak oceniał po latach - mieściła się w piąstce dziecka". Nie był zatem Gierek człowiekiem zadowolonym ze swego losu. Nic na to jednak nie mógł poradzić, pozostało mu jedynie tęskne wspominanie przeszłości i czekanie na odmianę. Wreszcie, po kilku jałowych miesiącach, zdecydował się na zasadniczą rozmowę z kierownikiem wydziału, Franciszkiem Mazurem, późniejszym członkiem bierutowskiego Biura Politycznego. Po raz kolejny od powrotu z Belgii Gierek w rozmowie z partyjnym szefem dał do zrozumienia, jak bardzo jest rozgoryczony swoim losem. Najbardziej doskwierała mu rozłąka z żoną i spartańskie warunki życiowe. Mieszkał wówczas w Warszawie na ostatnim piętrze gmachu KC PPR przy ulicy Chopina, gdzie zajmował jeden pokój wraz z czterema kolegami. "Mieliśmy tam - jak powiedział w Przerwanej dekadzie - pięć łóżek pod ścianami, w środku stół i z boku, koło drzwi, szafę". O sprowadzeniu żony do Warszawy nie mógł nawet marzyć... Nie był jednak komunistycznym herosem i nigdy do tego miana nie pretendował. Gdy zapoznawałem się stopniowo z jego kolejami życiowymi, zawsze zdumiewało mnie, że nie krył się ze swym praktycyzmem i niejakim wygodnictwem przed szefami. Takie słabostki zdarzały się niewątpliwie wśród wyższych funkcjonariuszy partyjnych, lecz raziły u "ciurów partyjnych", a za takich bez wątpienia należy uznać niskich rangą aparatczyków. Oni musieli się wykazywać prawdziwie komunistyczną skromnością, a nie skłonnościami do konsumpcji. Czy Gierek tego nie rozumiał, czy też rozgoryczenie z powodu krzywdy, jaką było, jego zdaniem, odwołanie z Belgii, go zaślepiało, dość że w rozmowie z kierownikiem zaczął narzekać na warunki mieszkaniowe, rozłąkę z żoną i niemożność jej sprowadzenia do Warszawy. Franciszek Mazur musiał być człowiekiem dobrotliwym, bo ten wybuch pretensji i żądań osobistych niewyróżniającego się niczym w pracy podwładnego przyjął spokojnie: "Synu, widzisz, jaka ta Warszawa zniszczona, ja ci mieszkania obiecać nie mogę". Na co Gierek - jak pisze w Przerwanej dekadzie - odpowiedział: "W takim razie muszę zrezygnować z pracy w Komitecie Centralnym. - Ty nie możesz zrezygnować z tej pracy, bo jesteś komunistą, a komuniści w takiej sytuacji nie rezygnują. - Oprócz tego, że jestem komunistą, jestem także człowiekiem, mężem i ojcem i nie widzę powodu, by rujnować sobie życie osobiste". Na takie dictum kierownik Wydziału Organizacyjnego odpowiedział, że musi poradzić się towarzysza Zambrowskiego i da mu odpowiedź w ciągu kilku dni. Dla Franciszka Mazura, przedwojennego komunisty, który miał za sobą tak kacety sanacyjne, jak i łagry stalinowskie, życzenia Gierkowskie, jak również cały jego sposób rozumowania, musiały być doprawdy kuriozalne. W tamtych czasach dla prawdziwych, ideowych komunistów partia była bardzo wymagającym zakonem. Partii się służyło, partię się kochało, dla niej szło się do więzienia, nikt nie śmiał traktować jej jak dojnej krowy. Gdy komuniści działali nielegalnie - w podziemiu nie liczyło się ani życie osobiste, ani korzyści materialne. Prawdziwość tych zasad traktowanych jak dogmat z komunistycznej biblii poświadcza cała, jakże dramatyczna i tragiczna, historia ruchu komunistycznego. Zasady te pasowały szczególnie do polskich komunistów, którzy maltretowani przez policję sanacyjną, a tak- że przez stalinowskie KGB nie skarżyli się ani na wyroki, ani na swój los. Pokornie do łagrów i pod ściany plutonów egzekucyjnych na Łubiance poszła cała czołówka KPP. Ten determinizm członków partii komunistycznych, funkcjonujących we wszystkich zakątkach globu ziemskiego dopóty, dopóki celowości i praktyki całej ideologii nie zakwestionowało opisanie w referacie Chruszczowa z trybuny XX Zjazdu obłędnych zbrodni Stalina, czynił z komunizmu niezwyciężony w gruncie rzeczy i stale rosnący w siłę światowy ruch polityczny. Franciszek Mazur, mimo że eksłagiernik, był człowiekiem wierzącym w zbiorową mądrość partii. Dlatego postawa Gierka z pewnością okazała się trudna dla niego do zrozumienia, mogła być co najwyżej zapowiedzią nadchodzących czasów, a także sygnałem spustoszenia, jakie w szeregach ruchu, któremu służył, wywołało zdobycie władzy. Sądzę, że dla Mazura jedyną okolicznością łagodzącą ocenę zachowania Gierka mogła być jego zachodnia przeszłość. Gierek nie znał Wschodu, Zachodu zaś i jego zwyczajów nie znał Franciszek Mazur. Żale Gierka zostały jednakże wysłuchane i decyzją Komitetu Centralnego PPR został przeniesiony do Katowic, do pracy w tamtejszym Komitecie Wojewódzkim partii. Miało to miejsce latem 1948 roku. Tak jak w Warszawie zatrudniono go w Wydziale Organizacyjnym. Znamienne jednak, że ani Zambrowski, ani Mazur nie mieli żadnych pretensji do kłopotliwego towarzysza, skoro w Sosnowcu, wkrótce po przyjeździe Gierka na Śląsk, wybrano go na delegata na zjazd zjednoczeniowy PPR i PPS. Ten wybór, czy właściwiej mówiąc nominacja, bo przecież mandat delegata otrzymał Gierek tak szybko po przyjeździe, że nikt spośród wyborców nie mógł go znać, przyjął bez skrępowania. Po latach o tych ważnych dla swej dalszej kariery faktach mówił: "Mój życiorys górniczy i partyjny był moją rekomendacją. Nie byłem karierowiczem, z partią związałem się na dobre i na złe od siedemnastego roku życia. Nie polowałem na żadne funkcje, dlatego też, gdy spytano mnie, czy chcę kandydować , nic przeciwko temu nie miałem". I tak po raz pierwszy w Polsce Gierek trafił na salony wielkiej polityki, na razie jako statysta, zaznaczający swe istnienie jedynie podnoszeniem ręki do góry we właściwych momentach i głośnym klaskaniem. Mimo to niewątpliwie osiągnął dobry punkt wyjściowy do dalszej kariery. Nie wiem, czy wiele zrozumiał z wydarzeń rozgrywających się w odświętnie przyozdobionej auli Politechniki Warszawskiej. Sądzę jednak, że był mu wówczas obojętny tak dramat Gomułki, jak PPS i całej demokracji wewnętrznej nowo tworzonej partii. Nie wiem też, czy Gierek ze stolicy wrócił do domu w podniosłym nastroju, dość że miał poczucie współuczestnictwa w ważnym wydarzeniu historycznym i dawał temu wyraz na licznych pozjazdowych zebraniach partyjnych. Czynił to z tym większą ochotą, że Ryszard Strzelecki, pierwszy sekretarz PZPR na Śląsku (przed nim katowicką partią - jeszcze PPR - kierował Zenon Nowak), powiedział Gierkowi: "Zostaniesz pełniącym obowiązki kierownika Wydziału Organizacyjnego". Jak zwykle w życiu Gierka bywało, w ważnych dla niego momentach los uśmiechnął się do niego, bowiem Strzelecki - sekretarz wywodzący się z PPR - chciał w ramach powszechnej wówczas walki aktywistów dwóch zjednoczonych właśnie partii ograniczyć wpływy towarzysza Machno, sekretarza organizacyjnego KW PZPR pochodzącego z PPS. Do tego był mu potrzebny posłuszny sojusznik w osobie szefa Wydziału Organizacyjnego. Gierek miał więc okazję zasłużyć się pierwszemu sekretarzowi i szansy tej, jak prawdopodobnie każdy na jego miejscu, nie zmarnował. Po prostu wszystkie ważniejsze sprawy uzgadniał nie z sekretarzem organizacyjnym, lecz bezpośrednio z ówczesnym pierwszym sekretarzem na Śląsku - Ryszardem Strzeleckim. Ta dwuznaczna sytuacja i potrzeba stałego lawirowania uczyniła z Gierka ważniejszego towarzysza, niż był w rzeczywistości. Postanowił więc wykorzystać sprzyjającą mu koniunkturę polityczną, by szybciej uzyskać mieszkanie. Minął już bowiem blisko rok od jego przyjazdu na Śląsk, a wciąż wraz z żoną i dwójką synów gnieździł się w jednym pokoju u matki w Zagórzu. Pewnego letniego dnia 1949 roku wyjawił Strzeleckiemu, że chce odejść z KW z powodu trudności mieszkaniowych, a ten, zgodnie z jego oczekiwaniami, polecił sprawę niezwłocznie załatwić. Gdy wezwany kierownik Wydziału Ogólnego powiedział przy Gierku, że będzie to trudne, towarzysz Strzelecki, nie wahając się ani chwili, głosem nie znoszącym sprzeciwu, stwierdził: "Jeśli nie załatwicie Gierkowi w ciągu dwóch tygodni mieszkania, oddacie mu swoje". Groźba okazała się skuteczna. Już po trzech dniach Gierkowie otrzymali klucze do dwupokojowego wygodnego mieszkania znajdującego się w tak zwanym kołchozie partyjnym. I tak w połowie 1949 roku nasz bohater stał się obywatelem Katowic. Ta bardzo ważna przysługa wyświadczona małżeństwu Gierków przez ówczesnego sekretarza KW PZPR nie przeszkodziła Edwardowi Gierkowi, gdy został genesekiem PZPR w 1970 roku, pozbawić Strzeleckiego - wówczas sekretarza KC PZPR i członka Biura Politycznego - jako gomułkowca wszystkich funkcji partyjnych... Doprawdy, niech nikt nie ma złudzeń, że polityka jest zajęciem dla dżentelmenów.... Postawę polityczną Gierka i jego zaangażowanie w sprawy partii zwierzchnicy w Warszawie i Katowicach oceniali widać wysoko. Gorzej jednak było z jego przygotowaniem zawodowym do wykonywania pracy działacza partyjnego. Był to co prawda czas szczególny, gdy "nie matura, lecz chęć szczera" czyniła z wybrańców partii oficerów, a z robotników ministrów. Niemniej władze komunistyczne w Warszawie z wolna zaczęły zdawać sobie sprawę z katastrofalnego poziomu kadr politycznych i administracyjnych. Bierut, Minc i Berman, a więc "wielka trójka" - rządząca wówczas arbitralnie Polską, mieli najwyraźniej świadomość, że brak wykształcenia działaczy partyjnych pracujących na kierowniczych stanowiskach w partii i administracji rządowej może opóźnić budowę socjalizmu. W Polsce, w rządzie, a dotyczyło to także, a może przede wszystkim partii, nie obowiązywała żadna pragmatyka urzędnicza. Zamiast świadectw maturalnych czy tym bardziej dyplomów uniwersyteckich, przy wszystkich awansach obowiązujące były decyzje stosownych egzekutyw partyjnych. To wtedy opowiadano znane dowcipy o działaczu, który nie wiedział, jak napisać słowo "wtorek": przez "w" czy przez "f", zwołał więc zebranie na środę. Te anegdoty, kpinki i niepochlebne żarty odkrywały jedynie przysłowiowy czubek góry lodowej. Stąd wzięła się decyzja władz o koniecznym dokształceniu kadr partyjnych, tak w samej partii, jak i w administracji państwowej. Nie było jednak czasu na wysyłanie ważnych sekretarzy, kierowników i dyrektorów do szkół, zastąpić je miały różnego rodzaju kursy partyjne. Jednym z najważniejszych szkoleń dla partyjnego aktywu centralnego i wojewódzkiego stał się wówczas dwuletni kurs w Łodzi. Jego ukończenie, według założeń, miało działaczom partyjnym zastąpić wykształcenie średnie. W ławach szkolnych na kursie, zwanym też pompatycznie Centralną Szkołą Partyjną, w roku szkolnym 1949/1950 zasiedli między innymi: Edward Gierek, który miał, jak wiadomo, ukończoną szkołę podstawową we Francji, Jan Szydlak, który przed wojną w 1939 roku zdołał ukończyć drugą klasę gimnazjum, i wielu, wielu innych trwale zapisanych w historii PRL polityków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. W sumie w tej szkole na dwóch poziomach kształciło się blisko dwa tysiące ludzi. Świadectwo jej ukończenia miało być pomocne przy dalszych awansach. W programie, który z racji różnego, bardzo nierównego poziomu słuchaczy był trudny do ułożenia, obok podstaw matematyki, fizyki, geografii, historii, a także historii WKPb (Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii bolszewików) znajdowały się wykłady z filozofii, etyki, a nawet retoryki. Trafiali się też całkiem nietuzinkowi wykładowcy. Jednym z profesorów był na przykład wybitny aktor, Aleksander Zelwerowicz. W szkole tej słuchacze, zwłaszcza ci z aparatu partyjnego, z przykrością stwierdzali, że nie są najbardziej uprzywilejowani. Ważniejsi od nich okazywali się bowiem towarzysze z bezpieki, wojska i milicji, którzy w okresie szkolenia dostawali stuprocentowe uposażenie, natomiast towarzysze partyjni otrzymywali tylko 75 procent poborów. Gierkowi czas nauki się dłużył, ze względu na rozłąkę z rodziną. Słuchaczem był jednak pilnym i starał się nie zmarnować okazji, jaką w wieku 36 lat niespodziewanie zesłał mu los. Pragnął jak najwięcej w czasie tych dwóch lat się nauczyć. Może dlatego, że sam z powodu kondycji finansowej swej rodziny był pozbawiony możliwości kształcenia, a pracę zawodową w kopalni musiał, jak wiadomo, rozpocząć w wieku lat trzynastu, przez całe życie cenił ludzi nauki i artystów. W Łodzi nie stronił od tak zwanych zajęć nadobowiązkowych i był, jak sam pamięta, aktywny w chórze, w którym, wraz z Janem Szydlakiem, śpiewał w basach. Szkoły tej niespodziewanie jednak Edward Gierek nie ukończył. Na kilka tygodni przed ostatnim dzwonkiem lekcyjnym w 1951 roku partia, jak się wówczas mówiło, wezwała go pilnie do Warszawy przed oblicze coraz potężniejszego Romana Zambrowskiego. Od niego dowiedział się, że w kopalniach w Zagłębiu Dąbrowskim wybuchły strajki. Strajki w socjalizmie były nie tylko zakazane, ale oficjalnie niemożliwe, gdyż komunizm z samej doktryny wykluczał strajki robotnicze w zakładach, którymi kierowali komuniści. A tymczasem w Zagłębiu załogi górnicze, niepomne tej świętej zasady, od kilku dni strajkowały pod ziemią, odmawiając podjęcia pracy i wyjazdu na górę. Górnicy protestowali w ten sposób przeciwko przedłużeniu pracy o pół godziny dziennie, wykrojonym z czasu, który poprzednio był przeznaczony na wyjazd windami na górę i mycie się. Władze państwowe, wprowadzając ten przepis, wymagały więc od górników, ni mniej, ni więcej, jak pełnych ośmiu godzin pracy na dole. Dzisiaj gdy w parlamencie rozważa się ustawowe obniżenie płacy za godziny nadliczbowe, prawo do zwalniania pracowników w czasie urlopu czy choroby, opisane powyżej pomysły władz stalinowskich, wymierzone w zdobycze ludzi pracy, nie mogą bulwersować. Wówczas jednak załogom pracującym na dole wydały się targnięciem na najświętsze przywileje górników. Zambrowski, tłumacząc się z natychmiastowego odwołania Gierka ze szkoły, wyjaśniał: "Sięgnęliśmy po was, bo kopalnia «Kazimierz-Juliusz» to wasza kopalnia, w której zginęło tylu waszych bliskich - w tym ojciec i dziad. Wierzcie mi, że nikogo lepszego do uśmierzenia strajków nie mamy. Kto sobie z nimi poradzi, jeśli nie wy! Jeśli spiszecie się dobrze i doprowadzicie do szczęśliwego końca te strajki, to jeszcze w tym miesiącu zostaniecie postawieni na funkcji jednego z sekretarzy Komitetu Wojewódzkiego. Życzę powodzenia, spiszcie się dobrze". Pożegnany tymi słowami Gierek przez całą drogę jadąc samochodem osobowym, oddanym mu do dyspozycji, czuł się podle. Nie bardzo wiedział, co ma robić w kopalni "Kazimierz-Juliusz", tak mu znanej, a zarazem nieznanej. Nie przepracował w niej bowiem ani dnia. Jako niedawny jeszcze górnik, w duchu - co zrozumiałe - zgadzał się ze strajkującymi. Rozumiał też jednak stanowisko partii i rządu. Wiedział doskonale, jaką rolę w Polsce odgrywało wydobycie węgla, jedynego polskiego surowca energetycznego, i jak wiele w gospodarce zależało wówczas od niego. Do tego skutecznie włożono mu do głowy, że wszelkie protesty przeciwko władzy ludowej są wodą na młyn zachodnich podżegaczy wojennych. Codziennie czytał o słusznej, zdaniem prasy, blokadzie Berlina i walce obozu socjalistycznego przeciwko wspieraniu przez Zachód zagrażających nam Niemców zachodnich. Do ich powrotu, to wiedział, za nic nie można dopuścić! Przed kopalnią, otoczoną przez milicję i bezpiekę, zastał czekającego na niego sekretarza związku zawodowego z Katowic, Mariana Czerwińskiego. Jak dotąd znali się właściwie z widzenia. Po krótkiej wymianie zdań, a także rozmowie z dyrektorem, nie ociągając się, razem wsiedli do tak zwanej klatki, czyli windy, aby zjechać na poziom wydobywczy, opanowany przez strajkujących. Przed wejściem do windy usłyszeli jeszcze, że według zapowiedzi górników, każdy, kto ośmieli się zjechać bez papierów dokumentujących przywrócenie poprzedniej długości szychty, zostanie zrzucony do szybu. Obaj uznali te stwierdzenia za czcze pogróżki i mimo wszystko z duszą na ramieniu pojechali wyzywać los. Na dole tuż za bramką napotkali pierwszą grupę górników z łańcuchami i łomami. Na powitanie usłyszeli:
- Czego tu chcecie, czy macie papiery cofające zarządzenie o przedłużeniu pracy?