Z Puławskiej ruszyłem do radia, chociaż nie miałem tego
dnia dyżuru, w nadziei zobaczenia się z Julkiem. Misza wraz z
całą rodziną, z wyjątkiem Paszy i Kostii, przebywał w
Szczorsach.
W radiu na Zielnej dowiedziałem się, że "kolega Krzyżewski" został zmobilizowany i już nie będzie pełnił funkcji inspektora. Starsza koleżanka, która mnie o tym powiadomiła, oświadczyła mi z tajemniczą miną i całkowicie poufnie, że około godziny...(nie pamiętam której) po południu z Placu Dąbrowskiego, gdzie znajdowały się biura wydziały administracyjnego PR, wyruszy kolumna ewakuacyjna, której przewodzić będzie sekretarz generalny, dyrektor Karaffa-Kreuterkraft. Wiadomość jest poufna, gdyż nie starczy miejsc dla wszystkich chętnych. Podziękowałem koleżance (ona sama nie miała zamiaru wyjeżdżać) za życzliwość i pomyślałem, że przed chwilą wysiadłem z rodzinnego samochodu, by za chwilę usiłować dostać się do zatłoczonego autokaru, który wyruszy zapewne w tym samym kierunku. Ale na roztrząsanie tej sprawy nie było czasu, zwłaszcza, że niewiele go zostało do wyruszenia w drogę słynnej potem, jak ją ochrzczono "karawany Karafft-Kreuterkrafta". Kiedy z walizeczką w ręku zjawiłem się przed wyznaczoną godziną na Placu Dąbrowskiego, autokary i pojazdy osobowe już czekały, niebardzo jeszcze zapełnione. Nie było żadnych "scen dantejskich" przy zajmowaniu miejsc, więc albo mało ludzi wiedziało o "karawanie" albo wielu postanowiło zostać. Usiadłem koło Karola Pieńkowskiego, byłego kolegi spikera, a wtedy już chyba dyrektora stacji krótkofalowych na zagranicę. Pan Karol darzył mnie sympatią (namawiał nawet kiedyś na pracę u niego w programach dla zagranicy), więc z radością powitał fakt, że będziemy towarzyszami podróży w nieznane. Kiedy jednak rozległ się odgłos zapuszczanych silników i kolumna za moment miała ruszyć, jakiś nagły wewnętrzny "imperatyw kategoryczny" sprawił, że ze słowami "Rozmyśliłem się. Do widzenia, panie Karolu." i z moją walizeczką wyskoczyłem z autokaru. Szedłem wśród gęstniejącego już mroku przez
zaciemnione
, ciche miasto, słysząc za sobą milknący odgłos odjeżdżającej kolumny pojazdów. Nic w atmosferze grozy wiszącej nad miastem nie potwierdzało słuszności mojej decyzji. Pytałem też siebie samego, dlaczego wysiadłem i nie znajdywałem na to odpowiedzi. Nie wiedziałem, że mój krok przekreślił najprawdopodobniej moją karierę w polskiej sekcji BBC, w której Karol Pieńkowski pełnić miał z czasem jakieś ważne funkcje. Może i mnie przyszłoby, jak Józiowi Opieńskiemu, zwoływać naród doby wojennej i powojennej słowami "Tu mówi Londyn!". Mojej, niezrozumiałej dla mnie samego, decyzji nigdy jednak nie żałowałem. Przeciwnie, mógłbym się dopatrywać w niej interwencji Opatrzności, gdybym tył tak dobrego mniemania o sobie moja matka chrzestna, zwana "ciocią" Julą. Odznaczała się wraz ze swoim mężem żarliwą wiarę. Również w to, że Matka Boska osobiście rewanżuje im się za tę żarliwość, szczególnie dbając o to, żeby dobrze im się powodziło. Pewnego dnia mama odwiedziła oboje i na widok nowych, kosztownych mebli w salonie powiedziała "Nic mi nie mówiłaś, Julu, że zmieniacie umeblowanie salonu." Na co ciocia Jula stwierdziła ze skromną miną: "Bo to niespodzianka od Matki Boskiej."
Tego wieczoru raz jeszcze byłem na Zielnej. Na dyżurze
zastałem Zbyszka Świętochowskiego. Jak mi powiedział, są to
ostatnie chwile Warszawy Pierwszej. Po zakończeniu dzisiejszego
programu oba nadajniki, zarówno Raszyn, jak i Mokotów (Warszawa
Druga) mają zostać zniszczone, żeby "nie wpadły w ręce wroga".
A więc znowu dostarczył mi, spóźnionego co prawda, argumentu za
wyjazdem. Mimo to wciąż byłem daleki od "plucia sobie w brodę".
Zwłaszcza
|