Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_3102000000008
Tytuł:
Wydawca: Instytut Literacki
Źródło: Szkice piórkiem : (Francja 1940-1944)
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_fakt
Autorzy: Andrzej Bobkowski,  
Data publikacji: 1957
trykotowe, kalesony, skarpetki, espadryle. Dr G. biegał, szukał, co nam jeszcze wetknąć, i w końcu kazał nam to upakować, bo musi zaraz wyjść. Przepraszał, że wieczorem nie będzie się mógł z nami widzieć, ale jutro rano mamy przyjść na śniadanie do nich. Rowery możemy tu zostawić, a naprzeciwko jest dużo tanich hoteli. P. G. wyszedł, a dla nas zaczęła się tragedia, gdzie to upchać. Porobiłem pudła z tektury i powoli jakoś się to rozłożyło. Potem zdjęliśmy szorty i włożyli spodnie. I na miasto.
Wynajęliśmy pokój w jakimś malowniczym hotelu godzinowym, złożyli tam nasze drobiazgi i znowu do miasta. Na kolację było za wcześnie. Zatrzymał się koło nas mały, zielony tramwaj - taka krakowska jedynka. Wsiadamy i jedziemy. Potem z powrotem. Byle jeździć i patrzeć przez okno. Chodzimy, oglądamy wystawy. Sklepy sportowe wspaniałe. Na ulicach pełno młodych dziewcząt i chłopców. Zapada ciepły wieczór, jesteśmy już niemożliwie głodni. Montpellier przestanie jutro istnieć, będzie jakieś inne miasto. Czasu nie ma - nie liczy się. Jestem cały wzrokiem, pochłaniam, łykam i nie myślę, bo nie da się myśleć. Każde głupstwo jest urocze i nawet każdy papieros smakuje bardziej niż zwykle. Na kolację jest zupa, fasola z mięsem (cassoulet), makaron z sosem pomidorowym, brzoskwinie. Potem kawa w jakimś czerwono oświetlonym bistro, pełnym wymalowanych ladacznic. (Ubóstwiam to słowo). Już jest ciemno, łazimy z kąta w kąt. W końcu trafiliśmy na ulicę, na której są same domy publiczne. Z każdych drzwi, z każdego okna dolatują śmiechy, śpiewy, dźwięki pianoli lub harmonii, klekot zsuwających się ze stóp pantofli, brzęk szklanek, szczęk naczyń, spuszczanie wody w ubikacjach... Na podświetlonych ekranach firanek w otwartych oknach rysują się jakieś cienie, tu światło gaśnie, tam się zapala. Gwar cichnie nagle, potem znowu hałasy. Przypomina mi się jeden z najlepszych wierszy O. Wilde'a, czytany w świetnym tłumaczeniu niemieckim, "Hurenhaus". Cały ten wiersz jest zgrzytliwy, cassant (toporny), rymy w rodzaju "Grotesken", "Arabesken", suche, równocześnie sztuczne i duszne. Znowu cisza, nagła i nieoczekiwana - słychać gdzieś ostry, rzęźliwy kaszel płuc, w których już brak powietrza. Płucna czkawka. Ten cały kąt robi wrażenie dusznej piwnicy, pełnej jakichś sztucznie hodowanych kwiatów, jadowito pachnących, o zblakłych, wężowych łodygach, rozpełzniętych po ścianach ruchem glisty - ciekawe, pełne swoistego uroku i wstrętne, oślizgłe i śluzowate. A równocześnie pociągające. Myślę o absyncie, o rysunkach Constantina Güysa, o "Fille Elisa" ("Kurtyzana Eliza", Warszawa, 1928) Goncourta. Mam nieprzepartą ochotę wejść do środka, zaglądnąć, zobaczyć kolory, zakłuć się głębiej tym czymś ostrym, co jest w całej atmosferze. Ale Tadzio mnie ciągnie: "Jędruś, uciekajmy stąd". Idziemy. Siedzę przy stoliku i piszę. Okno naszego pokoju wychodzi na malutkie podwórko i w domu naprzeciwko znowu "Hurenhaus". Śmiejemy się. Noc jest duszna, spocona. Z któregoś okna powyżej dochodzi śpiew. Ciepły, głęboki alt kobiecy śpiewa jakąś tęskną piosenkę po hiszpańsku. Nawet Tadzio zasłuchał się i przerwał opowieść o swoim szwagrze, który mu "podiwanił cały komplet narzędzi, sprzedał i potem był bity aż do utraty pierwszej przytomności". Słuchamy. Melodia obija się po dachach i płynie leniwie, błądzi w kleistym mroku podwórka, przygasa i nagle wybucha w jakichś słowach o wielkiej ilości "r". Wtem inny głos kobiecy, zachrypnięty i zdarty (stara płyta gramofonowa) zaczął komuś wymyślać i śpiew ustał. Tadzio zaklął i zaczął się rozbierać. Teraz już głośno oddycha. W takim upale wydaje mi się, że światło żarówki sypie się z góry jak piasek. Dopiero teraz czuję, że jestem zmęczony.
W pustyni Camargue, 8.9.1940