Ściana deszczu gęstniała razem ze zmierzchem. Gniewny pomruk morza narastał, przechodził w rozdzierający jęk, przycichał znowu, żeby za chwilę wznieść się crescendo przy akompaniamencie zawodzenia wiatru. Wkrótce zasnęła w pokoju pełnym świętych obrazów i zapachu krochmalonej pościeli, ukołysana bębnieniem deszczu i dalekim dudnieniem fal.
Rano
przywitało
ją słońce, prześwitujące zza brudnych, poszarpanych chmur. Na szczycie wydmy wiatr uderzył ją w twarz ze zdwojoną siłą. Morze cofnęło się, zbełtane i bure, odsłaniając plażę usianą najprzeróżniejszym śmieciem. Objęła wzrokiem świat, który wynurzył się z chaosu. Fale lizały go bezsilnie, niewładne wciągnąć ponownie w wielki wir, pomrukujący coraz ciszej w głębinach jak wielkie, zmęczone zwierzę.
Idąc wzdłuż brzegu, uskakiwała przed nadbiegającymi grzywaczami. Obryzgiwały jej stopy pianą, zacierały ślady. Od czasu do czasu pochylała się, żeby podnieść jakiś na wpół zagrzebany w piasku przedmiot i zaraz odrzucała go do wody, otrzepując dłonie. Za jej plecami fale wyrzucały szczątki z powrotem na brzeg.
|