Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PELCRA_6203010001768
Tytuł: "Zmijowa Harfa" (11/18)
Wydawca: Usenet
Źródło: Usenet -- pl.rec.ksiazki
Kanał: #kanal_internet
Typ: #typ_net_interakt
Autorzy: redakcja@szmirka.pl (spoldzielnia "syff",  
Data publikacji: 2006-06-10
redakcja@szmirka.pl (spoldzielnia "syff"
autor: anna brzezinska
wydawca: spoldzielnia "syff"
tytul: zmijowa harfa
kodowanie: utf8

----------------------------------------------------------------------

Rozdział jedenasty

Kiedy żalnicki wygnaniec oznajmił chęć wyprawy w Nawilski Ostęp,
Suchywilk począł tak bluźnić, aż listowie na drzewach więdło,
zaś wiedźma pokraśniała i umknęła w popłochu. Skoro jednak
Koźlarz poradził kompanię rozdzielić, Suchywilk otrzeźwiał w
jednej chwili. Zwajca bynajmniej nie dowierzał książątku i ani
myślał puścić go sam opas. Nie wiedzieć, w jakową matnię nas
pośle, pomyślał podejrzliwie, kiedy wygnaniec cierpliwie tłumaczył
mu drogę poprzez Wilcze Jary, szlachecką okolicę, która
rozpościerała się w górze traktu. Objaśnień Suchywilk wysłuchał,
jak przystoi, a potem podsunął księciu pod nos wielki jak bochen
chleba, zaciśnięty kułak, i obiecał solennie, że ani kroku się bez
Koźlarza nie ruszy.

Teraz więc jechał wąską, wydeptaną przez dzikiego zwierza
ścieżką i wcale nie był rad z własnej popędliwości. Bowiem Koźli
Płaszcz uśmiechnął się tylko półgębkiem, jak miał we zwyczaju,
i rzekł, że pięknie prosi do towarzystwa, lecz zdawało mu się, że
nieroztropnie będzie ostawić białogłowy same na gościńcu. Tu
Suchywilk gębę rozwarł do dalszych wrzasków, lecz niefortunnie
przypomniało mu się, iż w tej ostatniej rzeczy wygnaniec może mieć
słuszność. Niewiasty nie miały wstępu w Nawilski Ostęp, a po
prawdzie, żaden człek na umyśle zdrowy nie pchał się weń z
własnej woli. Zwajecki kniaź próbował to po dobroci wykładać
księciu, lecz ten zaparł się jak głupi. Nieustępliwość Koźlarza
tylko utwierdziła Suchywilka. Najpewniej książątko w Ostępie jaką
tajną sprawkę ukartowało, myślał sobie. Przecie nie ciągnie w
głuszę grzybów zbierać.

Inna rzecz, że wędrówka przez Nawilski Ostęp, odwieczną siedzibę
żalnickich eremitów, niezmiernie irytowała kniazia. Suchywilk żadnym
sposobem nie potrafił pojąć, czemu jakikolwiek włodarz z dobrej woli
miałby przekazać równie wielki kawał puszczy we władanie
pustelniczej hołocie. Taki szmat lasu na zmarnowanie wydać, myślał,
spoglądając na krzepkie, rozrośnięte dębczaki. Co za kraj parchaty!
Gdzie człek nie nastąpi, jeno dziwy, bogi i cudactwa. Będą dęby
stać, póki nie zmarnieją i czerw ich ze szczętem nie zeżre. Ot,
iście żalnicka durnota i marnotrawstwo. Równie dobrze ogień mogli
pod las podłożyć.

A czemu niewiastom do Ostępu wjechać nie lza, źlił się dalej
Suchywilk. Bo ich widok eremitom w modlitwach szkodzi i do myśli o
światowych uciechach skłania. A kto niby patrzeć przymusza? Niechże
lepiej jeden z drugim nosa z krzaków nie wystawia, tedy go światowa
pokusa ominie. Na zwierza polować wzbroniono, bo szlachetni pustelnicy
ze wszelkim żywiszczem w pokoju żywią. Drzew wycinać nie można, a
kto by spróbował, temu książęcy pachołkowie kiszki wypuszczą.
Chrustu wynosić nie wolno, ni ścieżek porządnych w gęstwie
wycinać, dodał ze złością, kiedy koń potknął się o wystający
korzeń. A wszystko po to, by pustelnikom w medytacji i pokucie nie
zawadzać. Et, obłąkaństwo!

Gospodarskie troski widać jawnie rysowały się na obliczu kniazia, bo
Przemęka rzucił mu pocieszająco, że rychło dotrą do celu.
Suchywilk wcale się nie uradował. Co nas dobrego w Nawilskim Ostępie
może spotkać, dumał smętnie, toć to dzicz nietrzebiona. Najwyżej
nowa się prządka napatoczy czy inne plugastwo. Albo jeden z
pustelników, próżniaczysk między krzakami pochowanych!

Suchywilk nie miał bowiem dla eremitów żadnego szacunku i zupełnie
nie dbał o ich przywileje. Kiedy im zastąpił drogę wychudły dziad w
niegarbowanej skórze, kniaź aż się rwał, żeby mu jego własnym
kosturem grzbiet otłuc. Dopiero jak go Koźlarz objaśnił, że
tutejsze prawo każe kamienować każdego, kto na pustelnika rękę
podniesie, Zwajca oprzytomniał nieco. Lecz dalej spode łba
spoglądał, a z taką złością, że eremita sam pierzchnął ledwo
kąsek chleba zjadłszy i tylko z daleka krzyknął, że w podzięce za
szczodrobliwość pomodli się o ich zdrowie. Obietnicę ową nie
wiedzieć czemu Suchywilk uznał za jawne szyderstwo.

Co mnie po jego modłach, narzekał do siebie. Raz, że nie modłów
bogowie słuchają, ale jak im człek śmiały prosto w ucho coś
wrzaśnie. Dwa, że Zwajców nie imają się eremickie modlitwy, bo nad
nami żadne bóstwo nie panuje. Zresztą, skąd mnie wiedzieć, czy ten
pustelnik to jaka świątobliwa persona, czy zwyczajny obłąkaniec albo
łupieżca, co się na bezludziu przed opresją przytaił? Chleb
zeżarł, ani okrucha nie zostawiwszy, tedy tyle jasne, że łapczywiec.
A jego modły pies trącał!

Po prawdzie nie tyle sam Nawilski Ostęp złościł Suchywilka, ile
dręczył go niepokój o córkę i wiedźmę, do której przywiązał
się niezmiernie. O zbójcę nie dbał ni trochę, raczej sam
przepędziłby go z radością, odkąd rozpatrzył się nieco w jego
charakterze i nabrał przekonania, że herszt z Przełęczy Zdechłej
Krowy czyha na dobytek Szarki. Podobnie karzeł był mu obojętnym:
Suchywilk chętnie przysłuchiwał się sprośnym zagadkom, jednak miał
wrażenie, że coś zanadto pokurcz wyszczekany i sprytny, by być
prawdziwie uczciwym człowiekiem. Zresztą Szydło nierozważnie wygrał
od niego w kości paradny kołpak ozdobiony czerwonym guzem, co
Suchywilk miał mu za złe i traktował jako brak szacunku dla swej
kniaziowskiej godności. W potrzebie pierwszy nogi za pas weźmie,
myślał z goryczą, ani się obejrzy. Prędzej na zbójcę liczyć
można, choć ten jeno dla zysku zostanie, bodajby mu chwost
oparszywiał, łakomcowi. Ale jeśli ich Węży-mordowi pachołkowie
opadną, na nic się zbójca przyda, choćby i najdzielniejszy. Jedyna
nadzieja, że wiedźma zawczasu złą przygodę spostrzeże.

Najchętniej jednak wróciłby na gościniec. Pomniał jeszcze, jak
szczeniakiem nieopierzonym wędrował tędy ku Górom Żmijowych: już
wówczas okolica cieszyła się złą sławą i Suchywilk aż truchlał
na myśl, że fanaberie żalnickiego księcia mogą wystawić na szwank
nie tylko powodzenie ich przymierza, ale także zdrowie Szarki. Co
prawda, jak wspomniał, że mu niewdzięcznica na pożegnanie ledwo
głową skinęła, złość go ogarniała i gorycz niezmierna. Na
Wyspach Zwajeckich rzemieniem by jej grzbiet wygarbował za podobną
zuchwałość, jednak rozumiał, że najpierw trzeba na wyspy dowieźć,
a potem tłuc. Co we właściwej kolejności zamierzał uczynić.

Byleby się ludziom przed oczy nie pchali nadmiernie, myślał z
troską. Niby my daleko w Żalnikach, ale przecie i tutaj musiała
dojść pogłoska o spichrzańskim karnawale. Nadto przy nich dobra
sporo, juczaki obładowane i rząd na nich zwajecki, za co też można
po łbie wziąć, bo ludziska Zwajcom niechętni.

Et, może trza było plunąć na książęce spiski i dziecka pilnować,
pomyślał, spoglądając nieprzychylnie na owinięte łaciatym
płaszczem plecy księcia. Kto wie, czy się tam jemu w południowych
krajach od gorąca w umyśle nie pomieszało? Niby dobrze mieczem
obraca, pomyślał dalej, wspominając spotkanie z prządką. Ale człek
ma swoje miejsce pod niebem od bogów przypisane i nie powinien się
kręcić jako smród po gaciach. Tymczasem myśmy Smardzowego szczeniaka
z dobry tuzin lat nie oglądali w Krainach Wewnętrznego Morza. Gada
Przemęka, że zapędzali się na żalnickie pogranicze, żeby języka
zasięgnąć i w nastrojach się wywiedzieć, ale co z tego? Co z tego,
że się kniaziowski syn po gościńcu owłóczył należycie? Jemu
zdałoby się co rychlej wśród panów sojuszników kaptować, a nie
samowtór wałęsać po oczeretach. Takoż i teraz - przemykamy się
niby włóczęgi. Do czego to podobne?

Jakby którego z naszych Wężymord ze dworca wypędzić próbował,
myślał dalej, przecie nie poszedłby po dobroci na wygnanie. Tymczasem
ledwo ścierwo starego Smardza wrony rozdziobały, podniósł się na
północy huczek, że jego szczenię wędruje w kohorcie Org Ondrelssena
Od Lodu. I po co? Toć zrazu człek rozumiał, że żaden z bogów w
ludzkie waśnie mieszać się nie będzie. O, gdyby natenczas na Wyspy
Zwajeckie szczeniak podpłynął, nie ganialiby my dzisiaj po wykrotach.
Wężymord jeszcze dobrze na tronie nie okrzepł, a i we Zwajcach inny
zgolą był duch i odwagi więcej. Nim by się Zird Zekrun obejrzał,
odbilibyśmy Rdestnik, a frejbiterów na rejach ich własnych okrętów
obwiesili. A może, rozmarzył się odrobinę, może trafiłaby się
sposobność, żeby szmat ziemi jaki za pomoc od żalnickiego gołodupca
utargować. Najprędzej uścieską twierdzę i jeszcze zameczków kilka
nad Cieśninami Wieprzy.

Cytadele owe z dawien dawno kłuły Zwajców w oczy, lecz mimo
wysiłków nie potrafili ich na dobre opanować. Owszem, zdarzało się
zameczki ograbić do gołych ścian, samej Uścieży nie wyłączywszy,
lecz kniaź pragnął raz na zawsze opanować cieśniny. Chcąc owej
sztuki dopiąć, Suchywilk był gotów na nielichy hazard, włączywszy
jazdę po wertepach Nawilskiego Ostępu. Zwajeckie miecze bowiem
słynęły w Krainach Wewnętrznego Morza i za byle wiecheć w służbę
ich nie najmowano. Rozumiał więc Suchywilk, że Koźlarz będzie
musiał słono zwajecką pomoc opłacić. Najlepiej zaś twierdzami.

Na razie jednak nie naciskał na młodziaka i wzmianek żadnych nie
czynił o warunkach przymierza. Przeczekiwał, rozumiejąc, że lepiej,
aby się sam wygnaniec rozpatrzył nieco po żalnickim władztwie i
zrozumiał trudność swego położenia. Nie, aby zamyślał odstąpić
od układów. Jednakże rzecz szła nie tylko o nadmorskie cytadele.
Prawda, że na północy kochano się w złocie i klejnotach, lecz
bardziej jeszcze szło o sławę i kniaziowski honor. Suchywilk
rozumiał, że nadarza się okazja, by zawrzeć jeden z owych
sławetnych targów, o których wciąż śpiewano pieśni po Wyspach
Zwajeckich. I okoliczność ową zamierzał do cna wykorzystać.
Zresztą, inaczej właśni wojownicy przegnaliby go precz z dworca.

Bowiem na Wyspach Zwajeckich kniaziowanie nie było rzeczą łatwą ni
tanią. Raz po raz należało urządzać wystawne uczty, że zaś z
całej północy złazili się do Suchywilkowego dworzyszcza wojownicy,
nie żałowano miodu ni świeżej dziczyzny. Kniaziowski obyczaj
nakazywał każdego gościa obdarować, czy to roztruchanem, czy
wierzchowcem znakomitym, co takoż nie przyczyniało dobytku.
Osobliwiej, że jak się chłopy popiły, to raczono się nie szatami ze
srebrzystej kitajki, ale całymi okrętami - a gdyby się pozwolił komu
w hojności wyprzedzić, tedy kiep byłby, nie kniaź. Suchywilk
cierpiał więc na ciągły brak gotowizny i po części dlatego
chadzał na wiking: aby nowego dobra nałupić i choć na chwilę
opędzić się od stada przeżerających jego majętność wojowników.
Na korzyść tych ostatnich trzeba rzec, że dość było krzyknąć, by
wyruszyli na kolejną wyprawę.

A tutaj nowe wydatki idą, myślał posępnie Suchywilk. Dziewkę trzeba
będzie wywianować, a nim jeszcze do wiana i zamążpójścia
przyjdzie, oporządzić, przyodziać należycie, orszak jej zwołać
między co znaczniejszymi pannami i nową siedzibę przysposobić. Tutaj
kniaź zasępił się nieco na wspomnienie starego dworzyszcza Selli. Po
najeździe Pomorców nigdy nie odbudowano go należycie. Sella kazała
pokryć wypaloną skorupę nowym dachem, na owędzonych ścianach
rozwiesiła pozłociste opony, lecz nie dbała nadmiernie o rodowe
gniazdo i nigdy nie zagrzała w nim dłużej miejsca. Pędziło ją na
wodę i częściej ją ludzie oglądali na okrętach gdzieś pod
Żebrami Morza niż na suchym lądzie.

Sam Suchywilk nie miał serca do owego posępnego domostwa i radby je
kazał do gołej skały rozebrać, ale nie zdarzyło się. Zanadto
pragnął pochwalić się swoją piękną, nowo poślubioną małżonką
o włosach koloru ognia. Zabrał ją na okręt, jak stała, w
skórzniach i baranim kożuchu, a Sella też nie oglądała się zanadto
za siebie. Ot, ledwo drzwi zawarła na skobel. Ciekawym, czy wciąż
domiszcze stoi, zastanawiał się Suchywilk, tyle lat przeszło. Sam
niechętnie zaglądał na wyspę, choć nie z lęku przed gadkami,
które się po północy podniosły po śmierci Selli. Gadano wówczas
otwarcie, że nad dworzyszczem, wedle którego rodzice Selli
przedwczesną śmiercią z tego świata zeszli, ciążyło boskie
przekleństwo i ludzie niechętnie doń zachodzili.

Tym lepiej, uśmiechnął się nieznacznie Suchywilk, wspominając, jak
tego samego dnia, kiedy Sella powiła maleńką Llostris, załadował na
łódź skrzynię szczerego złota i zakopał skarb w piwnicach starego
dworu. Był taki zwyczaj na Wyspach Zwajeckich, że po narodzinach
pierworodnej córki każdy mąż, choćby najbiedniejszy, odkładał
sakiewkę dukatów na wiano dla dziewuszki. Takoż i Suchywilk
postąpił, ze szczodrością, która wielu w oczy zakłuła. Zaś
później, gdy Pomorcy zamordowali Sellę i z wolna tracił nadzieję,
że kiedykolwiek odnajdzie córkę, w żadnych terminach nie odważył
się sięgnąć po jej dobro. Raz nawet w takową nędzę popadł, że
pół drużyny musiał rozpuścić, lecz nawet wówczas nie odkopał
skarbu. W jakiś dziwny sposób zdawało mu się, że póki skrzynia
siedzi głęboko w kamienistym gruncie, poty nadziei.

Dworzec dopiero z wiosną przyjdzie postroić, pomyślał w rozmarzeniu,
bo nie obrócimy się na Wyspy Zwajeckie przed jesiennymi szarugami.
Zimę spokojnie u mnie przesiedzim, a najpewniej nikt we dźwierze nie
zastuka, nim się kra na Cieśninach Wieprzy na dobre nie ruszy.
Tymczasem babka dziewkę nieco ogładzi, wyszykuje. Bo na razie u panny
obyczaje iście parafiańskie , ale i z tym się człek rozważny upora.
Niech jeno tam siędzie, rozmarzył się Suchywilk, w dworze ojcowym,
pod bierzmem poprzecznym w wielkiej sali, rzezanym w wizerunki
skrzydlatych wężów nieba. W sukni z kitajki szafrannej i koszuli pod
nią kobaltowej, z warkoczem rozpuszczonym, bo nie zda się kryć
włosów, co są spuścizną po Iskrze i dziedzictwem krwi
najszlachetniejszej na całej północy. Prawdziwa kniahinka, pomyślał
z dumą. Jedna się taka w pokoleniu rodzi, nie tylko na Wyspach
Zwajeckich, lecz w całych Krainach Wewnętrznego Morza.

I prawdę Czarny gada. Zdałoby sieją za mąż wydać co rychlej, nim
na północy huczek pójdzie o wianie. Albo nim kto pannie w głowie
zamąci, dodał, nieżyczliwie popatrując ku żalnickiemu księciu. Dla
takiej dziewki mąż musi być silny. Taki, co jak wstanie, to się
cień jego po całej północy kłaść będzie, a jak słowo rzeknie,
to go aż na Szczeżupinach posłyszą. Nie byle łachmyta w płaszczu z
koźlej skóry, co rad, jeśli mu noclegu w obórce między bydłem
użyczą. Tutaj kniaź zadumał się głęboko nad wyborem zięcia,
przepatrując w myślach co potężniejszych zwajeckich panów. O tym,
żeby miał dziewkę siać gdzie w obce kraje, ani myślał. Nie
zamierzał cudownie odnalezionej córki z oczu spuszczać, nadto cniło
mu się do wnucząt. Rozmarzył się na wyobrażenie gromadki
jasnowłosych dzieci, biegających z krzykiem po wielkiej sali
dworzyszcza. Ech, myślał, niechby po żywocie gorzkim i pełnym
trudów, choć starość przyszła spokojna.

Zamyślony, nie spostrzegł zrazu, jak wjechali na przestronną polanę
na szczycie pagórka. Po mroku leśnej gęstwy słońce niemal boleśnie
ugodziło go w źrenice. Zatrzymał konia, potężnego ogiera, który
melancholijnie dźwigał kniaziowski ciężar, zamrugał oczami. I aż
sapnął ze zdumienia, bowiem rozpościerał się przed nim widok,
którego - przy całym swym światowym obyciu i doświadczeniu -
Suchywilk w żadnym razie nie spodziewał się dostrzec pośrodku
Nawilskiego Ostępu.

Wsparta na ciężkich palach świątynia Bad Bidmone wyglądała
dokładnie tak samo, jak pradawny rdestnicki przybytek, spalony ongiś,
dawno temu, przez frejbiterów Wężymorda. A skoro na dobre wyłonili
się spoza drzew, od świątyni rozległo się bicie dzwonów i radosne
pokrzykiwania. Suchywilk raz jeszcze zamrugał, niepewny, czy
przypadkiem jakowy bóg nie mami go wrednym sposobem. Stał tak,
niepewny, patrząc, jak idzie ku nim mrowie ludzi przybranych w stroje
dawno nie oglądane w Krainach Wewnętrznego Morza. W długie, jasne
szaty, lamowane u dołu zielonymi wstęgami. Odświętne stroje
kapłanów Bad Bidmone Od Jabłoni.

***

Upadek wieży Nur Nemruta Od Zwierciadeł zapamiętał Mroczek nader
niewyraźnie. Zrazu cały oniemiał, kiedy Ciecierka przewrócił się i
począł wyć przeraźliwie w boleści, której Mroczek ani pojmował,
ani nie chciał pojąć. Niegdysiejszy kupiec bławatny zmartwiał
najpierw z przestrachu, a potem co sił w nogach popędził w dół
krętymi uliczkami. Spichrze znał bardzo dobrze z czasów, kiedy
handlował suknem w Krowim Parowie, więc bez większego trudu przytaił
się w starym spichlerzu pod murem miejskim.

Godzin parę przeleżał cichutko, dygocząc na wspomnienie
zdychającego Ciecierki. Deski maskujące otwór w tylnej ścianie
spichlerza przystawił starannie, ale i tak bal się, by nie odkryto
jego kryjówki. Szczególniej, że z ulicy dobiegał go wielki tumult i
wrzaski. Najpierw słyszał zbuntowane pospólstwo i zląkł się
porządnie, by jaki głupi chłystek nie podłożył podeń ognia. Ze
dwa razy otwarto drzwi - Mroczek skulił się wówczas jeszcze bardziej
w ciemnym kąciku - lecz spichlerz dawno wyczyszczono z ziarna i po
prawdzie nie pozostało żadne dobro do zrabowania. Potem w gwar na
zewnątrz wdarły się wrzaski Servenedyjek i bardziej swojskie
pokrzykiwania książęcych pachołków. Domyślił się więc, że
zaczęto bunt tłumić, co napełniło go nową trwogą. Po podobnej
rzezi, myślał sobie Mroczek, rajcowie nie spoczną, póki nie
zemszczą się należycie. Przyjdzie mi tu dzień i drugi o suchym pysku
przesiedzieć, nim bezpiecznie człek na boży świat wychynie.

Był jednak nazbyt znużony, by kłopotać się nieoczekiwanym
uwięzieniem. Kiedy tylko rejwach ścichł odrobinę, Mroczek usnął
jako kamień na twardym klepisku. Śnił mu się Ciecierka, jak wchodzi
w groty pod Sowimi Górami, by popchnąć zwierzołaków przeciwko
ludziom z dolin, i dwie szczurołaczki znów pochylały się nad
Mroczkiem, uśmiechnięte szeroko, aż im błyskały drobne, ostre
ząbki. A potem w Wiedźmiej Wieży słuchał opowieści Twardokęska i
na darmo wymykał się kapłanom Zird Zekruna. Wzdrygał się we śnie
jak pies i pojękiwał cichutko od owej trwogi, która na dobre
naznaczyła jego spokojne zbójeckie bytowanie.

Ani posłyszał, jak książęcy pachołkowie weszli do spichlerza. Nim
krzyknął, nim się ocknął, wywleczono go spod derki na środek
klepiska.

Wiedział, że zbrojni nie zakłują go na miejscu, tylko poturbują i
wraz z innymi zaprowadzą na miejsce kaźni pod murem miejskim.
Mieszkał w Spichrzy wystarczająco długo, by znać miejscowe zwyczaje
i pamiętał posępne rzędy dusienic, raz po raz przyozdabiane przez
regentów ścierwem zbiegłych kmiotków. Nie sądził jednak, by za
zdradę, zbrojny bunt i knowania przeciwko zwierzchności miano
wywieszać ich niczym pospolitych opryszków czy chłopskich
przypisańców. Tutaj inna kara będzie naznaczona, pomyślał Mroczek,
niegdyś kupiec bławatny i spichrzański poddany, aby po wsze czasy
pozostał przykład i ostrzeżenie, co spotka buntowników porywających
się przeciw książęcej potędze. Pale.

Dziwna rzecz, ale było mu to zupełnie obojętnym. Pachołkowie
wykręcili mu ręce do tyłu i boleśnie związali konopnym powrósłem,
skopawszy uprzednio po żebrach. Mroczek poczuł, jak otwiera się rana
od Twardokęskowe-go sztyletu, ale nawet ból był przytłumiony,
odległy. Powleczono go wraz z kilkoma innymi splądrowaną ulicą. Nie
opierał się, zresztą nie było po co. Wiedział, że żaden z
dawniejszych sąsiadów w Krowim Parowie nie rozpozna go w poturbowanym
obdartusie i nie wstawi się do księcia pana o litość. Co gorsza,
znąjomkowie kupca bławatnego musieli się domyślać, że nie
przypadkiem Krowi Parów spłonął akuratnie po tym, jak wrzucono w
ogień jego niewiastę i dwie córki. Zamiast ratować, pomyślał z
przekąsem, jeszcze pokrzykiwaliby do kata, żeby równo na pal
nawlekał.

Nie, nie żałował. Nie żałował ani jednej chwili od owej nocy,
kiedy w zapartym oknie wykusza mignęły mu twarze córek. Szedł z
opuszczoną głową, nogami powłóczył, lecz spod opadającej na twarz
czupryny bystro spoglądał po popalonych, ogołoconych z dobra
kamienicach. To była Spichrza, jaką zawsze pragnął zobaczyć -
upokorzona i sponiewierana. Po prawdzie, nic innego, jak ta zapiekła
nienawiść, utrzymała go w kompanii na Przełęczy Zdechłej Krowy.
Nie gadali o tym wiele z Twardokęskiem, lecz w zbójeckim herszcie
Mroczek wyczuwał podobną zażartość. Potężny, milkliwy
Twardokęsek piastował swoją własną urazę do spichrzańskiego
księcia i swoje własne marzenie o kopiennickim władztwie w Górach
Żmijowych. Zaś Mroczek, z dziada pradziada potomek narodu, który
przed wiekiem odmówił pomocy mordowanym przez szczuraków przodkom
Twardokęska, bez wahania wprzągł się w służbę zbójeckiej
ambicji. Nie, aby kiedykolwiek wierzył, że odbudują na nowo potęgę
Kopienników. Mogli jednak potężnie prześladować poddanych księcia.
I czynili to z równą zaciekłością, choć z różnych przyczyn.

Niebawem jednak dopatrzył się, że nie prowadzą go ku bramie
miejskiej i dalej, ku miejscu kaźni. Przeciwnie, wspinali się ku
cytadeli. Począł niespokojnie strzelać oczami, lecz zyskał tylko
tyle, że go pachołek smagnął korbaczem. Dopiero pod murem katowni
Mroczek poczuł, jak obojętność z wolna ustępuje miejsca
przerażeniu. Spichrzańscy kaci dobrze znali swoje rzemiosło i jeśli
rozpoznano w nim zbójeckiego kamrata z Przełęczy Zdechłej Krowy,
przejdą długie, bolesne dnie, nim pozwolą mu skonać.

Szarpnął się na powrozie, którym powiązano więźniów w jeden
szereg, lecz pachołek tylko zarechotał:

- Co, teraz strach, jak czujesz katowskie kleszcze, kozojebco? Wczoraj
trza się było bać, nimeście ludzi mordować zaczęli!

Jednakże bynajmniej nie oprawca czekał na Mroczka pośrodku mrocznej
katowni w podziemiach wieży cytadeli. Książę Evorinth stał tuż pod
pochodnią, zatkniętą na ścianie w żelaznym pierścieniu. Głowię
miał odkrytą, jasnożółtą koszulę - tę samą, którą nosił
podczas spichrzańskiego karnawału, lecz Mroczek nie mógł o tym
wiedzieć - pomiętą i rozerwaną pod szyją. Obok niego sztywno
wyprostowany i bardzo młody mimo brunatnej kapicy mnich skinął
potwierdzająco głową.

- To ten człowiek - oznajmił młodzieńczym, piskliwym głosem, który
miał zapewne brzmieć dostojnie, lecz tylko łamał się niezręcznie.
- W imieniu mojego pana Zird Zekruna żądam tego człowieka.

- Nad nim inne jeszcze terminy wiszą - odezwał się od dźwierzy
włodarz. - Liczne a ciężkie. Bo człek ów od lat jest spod prawa
wyjętym. Nie za wczorajszy bunt, lecz za zbójowanie w szajce z
Przełęczy Zdechłej Krowy. To Twardokęska kamrat, jaśnie panie -
pokłonił się księciu, starannie omijając wzrokiem kapłana. - Może
nam co ciekawego o herszcie rzeknie. I my go długi czas w Spichrzy
wyglądali. Bo na nim jeszcze jedno podejrzenie ciąży. O podpalenie
Krowiego Parowu. Książę Evorinth obrócił się ku Mroczkowi.

- Znam go - oznajmił z cicha, ale takim głosem, że Mroczka ciarki
przeszły. - Dwie noce temu gwarzył w Wiedźmiej Wieży z
Twardokęskiem i nie wiedzieć, jakim sposobem wymknął się
pachołkom. Radbym go wypytać, a dobrze. Także o przekupstwo na
osobach moich strażników. Bez czyjejś pomocy nie znalazłby
przystępu do lochów.

- To być nie może - na twarz młodziutkiego mniszka wystąpiły
ceglaste wypieki.

- Niby czemu, frater? - władyka nie krył się zanadto z pogardą. -
Niby kto wzbroni włodarzowi na własnej ziemi poddanych sądzić? Ty?
Więcej jeszcze rzeknę: kto wzbroni księciu jaśnie panu i ciebie na
męki wziąć? Parę tuzinów pomorckich kapłanów bez życia
wczorajszej nocy legło. Jak myślisz, frater, nie pomieści się w
takiej kupie ścierwa jeszcze jeden trup? Wedle mnie dość jest
powodów, żeby cię książę pan nasz miłościwy przede zmierzchem
kazał obwiesić. Choćby za pomordowanie spichrzańskich poddanych, na
których truchle znaleziono skalne robaki, co jest rzecz boskim prawem
zakazana.

- Nie mam żadnej władzy nad Spichrza. - Na początku przemowy
włodarza kapłan uczynił nieznaczny ruch, jakby chciał się cofnąć,
lecz wnet odzyskał panowanie. -Nie mam też wiadomości o wczorajszych
wypadkach, bo zwierzchnik świątyni nie opowiada się przed akolitami.
Na mękach nie wyjawię wam nic ponad to, co mówię teraz.

- O, znałem już wielu, co się podobnie zastrzegali -skrzywił się
szyderczo włodarz - ale srogo zbłądzili. Nie uwierzysz, frater, jaka
człeka elokwencja ogarnia, jak mu kat gładzie w kłódkę wsadzi...

- Starczy! - uciął zimno książę. - Nie wierzę, byście mogli mnie
objaśnić - dodał ciszej - dlaczego wasz pan pragnie pospolitego
zbójcy tak dalece, że grozi wojną, jeśli go nie wydam. Jednak, o ile
wam podobnej rzeczy dozwolono, wyjawcie mi, czy to jeden z owych
rozkazów zsyłanych od waszego pana za pośrednictwem skalnych
robaków? Jeden z rozkazów, które musicie wypełnić albo umrzeć?

Głos księcia Evorintha był spokojny, niemal miękki -i były w nim
pokłady szyderstwa, których Mroczek nie potrafił do końca
wyśledzić ni zrozumieć. Sługa Zird Zekruna nie odpowiedział, lecz
rumieniec, głęboki jak barwa starej ochry, którą pokryto ściany
katowni, mówił za niego. Przy milczącym, pełnym pogardy sprzeciwie
włodarza kapłan przywołał pachołków. Książę Evorinth nie
próbował ich zatrzymywać, kiedy wyprowadzili Mroczka z wieży.
Podobnie, jak nie sprzeciwił się, gdy następnego dnia oznajmiono mu,
że żalnicka księżniczka pragnie co prędzej powrócić do domu.
Mroczek zresztą nie miał się o tym wszystkim dowiedzieć, bowiem
skoro tylko dotarł do komnat kapłanów, ogarnęła go wielka
gorączka. Co prawda, nie opóźniło to odjazdu żalnickiego orszaku ni
o jeden dzień. Po prostu zapakowano go na wóz, nieświadomego i
napojonego wzmacniającymi korczywami.

Przypuszczał, że jego słabość była na rękę kapłanom: nie
musieli się troskać próbami ucieczki. Ocknął się bowiem dopiero
głęboko w Żalnikach, zaś wspomnienia z podróży, która musiała
trwać wiele dni, były mgliste i rozproszone. Pamiętał, że książę
Evorinth przehandlował go niczym kawałek sukna. Pamiętał też
oblicza o czołach poznaczonych znamionami skalnych robaków, które
pochylały się nad nim i mówiły coś rozkazująco, wlewając mu
między zaciśnięte zęby gorzkie wywary. Nie przytomniał po nich.
Przeciwnie, osuwał się w rodzaj ciężkiego majaku, w którym
zwidywały mu się wciąż na nowo znajome postaci. Żona biegła ku
niemu w płonącej sukni i obejmowała mocno, jak tamta dziewczyna,
która na trakcie do świątyni pociągnęła w ogień przywódcę
buntowników. Zbójca Twardokęsek przechylał bukłak ze skalmierskim
winem i snuł powolną opowieść o minionej chwale Kopienników.
Rudowłosa niewiasta w obręczy dri deonema na głowie śmiała się i
kiwała nań z daleka dłonią. A gwiazdy spadały, jedna za drugą.

Czasami przytomniał na tyle, by móc ocenić, że wciąż leży
wewnątrz krytego suknem wozu. Czuł na sobie chłodne ręce kapłanów,
spoglądał na falujące od mocy znamiona i na chwilę pojmował, że
dzieje się coś złego i przeciwnego naturze. Później zaś
przerażenie przygasało i rozmywało się wśród innych zwidów.

Dopiero kiedy minęli Dolinę Thornveiin, poczuł się nieco lepiej.
Niewiele lepiej: podejrzewał, że kapłani zadbali, by przedwcześnie
nie odzyskał sił. Rana wciąż mu doskwierała - głęboka, ledwo
zabliźniona szrama po sztylecie Twardokęska, jedna z niewielu rzeczy,
które przypominały mu, kim był, nim położyli na nim ręce pomorccy
kapłani. Jednak Dolinę Thornveiin zapamiętał, pomimo maligny, która
spadała nań każdej nocy. Słudzy Zird Zekruna miotali się pomiędzy
wozami niczym przerażone brunatne ćmy. Nie umiał zgadnąć, czy
usłyszał o tym spoza osłaniającej wóz materii, czy też wyśnił.
Ale wiedział, że żalnicka księżniczka wbrew woli kapłanów
pozostała w dolinie.

Orszak pociągnął dalej, ku północy. Mroczek nie pytał, czemu. Nie
był też pewien, czy naprawdę chciał wiedzieć. W każdym razie
rozumiał, że w żaden sposób nie zdoła się wymknąć z posępnego
konwoju, który wiódł coraz dalej, ku odległym Cieśninom Wieprzy, za
którymi rozpościerało się Wewnętrzne Morze. I Pomort.

Dopiero teraz pojmował doskonale, jak śmieszne były jego usiłowania,
by uciec z zastawionej przez Ciecierkę pułapki. Zresztą z
przedśmiertnego skowytu kapłana zgadywał, że samego Ciecierkę
najpewniej również oszukano. Jakkolwiek było, los Mroczka został
przesądzony już wówczas, kiedy nieświadomie stanął na drodze
swojego dawnego kamrata z Przełęczy Zdechłej Krowy i rudowłosej
kobiety, która wędrowała wraz z nim poprzez Góry Żmijowe.

Kiedy Ciecierka oznajmił mu w Spichrzy, że strażnicy doprowadzą go
do Wiedźmiej Wieży, by wydobył z Twardokęska historię niewiasty,
która nosiła na czole obręcz dri deonema, Mroczek ucieszył się
niezmiernie. Wydało mu się, że jeśli nawet nie zdoła przy
sposobności czmychnąć, kapłani policzą mu ową zasługę i będą
poważać człowieka, który wydobył z Twardokęska wieści, co
zdawały się być istotne w oczach bogów. Poszedł więc do
Wiedź-miej Wieży z bukłakiem skalmierskiego wina, świadom, że
zbójca nie oprze się pokusie i wypapla wszystkie prawdziwe i
domniemane zasługi. Nie był pewien, czy na koniec, wedle obietnicy,
zadźgałby Twardokęska sztyletem, ale też miłosierdzie z rzadka
miało przystęp do Mroczka po tamtej nocy w Krowim Parowie, zaś
Twardokęsek zostawił go zdychającego na pastwę szczuraków. Ale nie
wiedział na pewno - i nigdy się nie miał dowiedzieć, ponieważ
rudowłosa pojawiła się znienacka w lochu z zastępem zwajeckich
wojowników.

Wtedy widział ją z bliska. Jeden, jedyny raz. Wysoka, szczupła
niewiasta w męskiej przyodziewie, z dwoma mieczami u boku. Córka
Suchywilka, najwyższego zwajeckiego kniazia, jak dowiedział się
następnego ranka. Krew Iskry, która sprzeciwiła się woli bogów -
jej twarz była jak ze starodawnych legend, pomyślał wtedy Mroczek.
Wciąż ją widział: rysy wycięte w białym marmurze, ogień włosów.
Jedna z tych kobiet, dla których pustoszone są królestwa. Nie
sądził jednak, że Twardokęsek, zbójca z Przełęczy Zdechłej
Krowy, pozwoli, by urzekła go niewiasta, choćby najpiękniejsza. Ani
Twardokęsek, ani on sam, jeśli miał być szczery. Lecz oblicze córki
Suchywilka wciąż powracało do niego w snach - w aureoli żywego ognia
z płonącej Spichrzy.

Drzemał, kiedy konwój stanął na dobre. Zresztą, nawet przytomny nie
rozpoznałby tego miejsca, nigdy wcześniej nie zawędrował tak daleko
w głąb Żalników. Znał tylko nazwę, podobnie jak wszyscy w Krainach
Wewnętrznego Morza. A nazwa była znakiem wszystkiego, co odeszło
bezpowrotnie.

Nikt nie próbował odbudować Rdestnika po pożarze i rzezi zgotowanej
stolicy przez armię Wężymorda. Prastarą świątynię bogini
zrównano z ziemią, a nawet zniszczono jeszcze dotkliwiej,
podkładając ogień w salach wewnętrznego, podziemnego przybytku.
Tych, którzy zdołali przetrwać zagładę miasta, rozesłano po
najdalszych krańcach władztwa, ziemię zaś podarowano Zird Zekrunowi.
Poświęcone woły pociągnęły pług wzdłuż kręgu, który niegdyś
wyznaczały mury, zaś ziemię obsiano dzikim koprem na znak potęgi
Pomortu i ostatecznego zwycięstwa nad żalnicką boginią. Aby nigdy
nie wzniesiono tam ponownie miasta.

Nowy władca zakazał osiedlać się w zasięgu wzroku od zaoranego
kręgu. Na wszelki wypadek na drugim krańcu jeziora, po którym
niegdyś pływały łabędzie bogini, wzniesiono cytadelę z ciemnego
kamienia. Panem twierdzy został jeden z dawnych towarzyszy Wężymorda,
lecz nawet jemu kniaź nie ufał nadmiernie, załogę zaś nieodmiennie
kaptowano wśród pomorckich piratów i ponoć wybierał ich sam Zird
Zekrun. Stare strachy umierają bardzo powoli.

Mroczek nie wiedział o tym wszystkim. Słudzy zdjęli go z wozu, na
wpół uśpionego, na wpół odurzonego kapłańskimi wywarami, i
zanieśli do niewielkiej komnaty we wschodniej wieży. Kiedy się
obudził, leżał na wąskim, twardym łóżku w nieznanym pomieszczeniu
o ścianach z surowego kamienia. Obok, na niskim stoliku znalazł chleb,
ostygłe już pieczone mięso i ser. A także dzbanek z winem,
niezawodnie zmieszanym z kapłańskimi ekstraktami. Niecierpliwie
odnalazł kubek i wychylił pierwszy łyk wina; było cierpkie i młode.
Tak czy inaczej, Mroczek miał nadzieję, że jest go dość, by mógł
tej nocy spać ciężkim, pijackim snem. Bez majaków.

W komnacie paliła się pojedyncza łojowa świeczka. Dopiero po chwili,
kiedy jego oczy przywykły nieco do mroku, dostrzegł, że po drugiej
stronie stołu siedzi jeszcze ktoś. Mężczyzna poruszał się zgrabnie
mimo ciemności. Kiedy zapalił smolną pochodnię na ścianie, Mroczek
ledwo powstrzymał okrzyk. Nie, nigdy wcześniej go nie widział.
Podobne spotkanie nie było czymś, o czym marzyłby Mroczek, zbójca z
Przełęczy Zdechłej Krowy - ani, jak sądził, ktokolwiek inny w
Krainach Wewnętrznego Morza. Jednak słyszał wystarczająco wiele, by
rozpoznać go od pierwszego spojrzenia. Ponadto - była jeszcze korona.
Prastara żelazna korona żalnickich kniaziów.

- Nie chciałem cię budzić - Wężymord odezwał się pierwszy,
całkowicie ignorując przerażenie Mroczka.

Dobra chwila przeszła, nim zbójecki kamrat rozluźnił zaciśnięte
gardło. Jednak wciąż nie wiedział, co odrzec na niespodziewane
powitanie. Jakim mianem zwać żalnickiego kniazia. W imię którego z
bogów go pozdrowić - bo spotkali się na ziemi, która niegdyś
należała do Bad Bidmone, zaś Mroczek był wyznawcą Nur Nemruta. Lecz
świątynia Śniącego legła w gruzach, a przybytek żalnickiej bogini
zniszczono doszczętnie na rozkaz Wężymorda. Na koniec Mroczek
postanowił nic nie mówić. Zresztą, zęby wciąż mu szczękały ze
strachu.

Gdyby spotkał go w innym miejscu, wśród tłumu ludzi, być może
strach nie byłby równie dotkliwy. Na razie jednak leżał w obcej
komnacie, słaby i zupełnie bezbronny, podczas gdy władca Żalników
powrócił na pozbawiony oparcia zydel. Nosił długi miecz w
zwyczajnej, nie zdobionej pochwie i brunatny strój wojownika - pomorccy
frejbiterzy od wieków najchętniej przywdziewali tę barwę. Miał
ciemne włosy, trochę posiwiałe na skroniach, jeśli Mroczek widział
dokładnie, i zdumiewająco błękitne oczy. Uśmiechnął się z
rozbawieniem, samymi kącikami ust, pozwalając Mroczkowi dokończyć
oględzin. Potem napełnił drugi kubek winem i wychylił bez słowa.

W Krainach Wewnętrznego Morza powiadano, że z łaski boga przeznaczono
mu życie po trzykroć dłuższe niż pozostałym śmiertelnikom. A
także - iż pan Pomortu obdarował go i przemienił własną mocą.
Zaciskając w półmroku palce na rąbku koca, Mroczek nie był pewien,
czy mężczyzna, który siedzi po drugiej stronie stołu, wciąż jest
człowiekiem.

- Byłem ciekaw, kogo Zird Zekrun pożąda tak bardzo, że zagroził
Spichrzy najazdem w przededniu wojny, która przeora Krainy
Wewnętrznego Morza do żywej skały - wyjaśnił nieco ironicznie
Wężymord. - Jednak nie zamierzam wyrwać ci serca, więc przestań
dygotać, człowieku. Masz dotrzeć żywy na Pomort, więc pozostaniesz
żywy. Choć możesz tego potem żałować.

Mroczek z trudem przełknął ślinę. Słowa Wężymorda nie
natchnęły go nadmierną otuchą. Jednak od Pomortu dzieliła go
wciąż daleka droga i nie utracił jeszcze nadziei, że zdoła się
wymknąć kapłańskim strażom.

- Nie sądzę - powiedział Wężymord. - Nikt z tych, co zawierali
targi z Zird Zekrunem, nigdy nie zdołał się wymknąć.

Kupiec bławatny skulił się jeszcze bardziej, kiedy pan Żalników
rozwiewał jego nadzieje, odczytując myśli wprost z przerażonego
umysłu.

- Jam się z dobrej woli z Zird Zekrunem nie zmawiał

- odparł wreszcie, pokonując suchość gardła. - Ani z nim, ani z
jego kapłanami. Na wpół żywego mnie Ciecierka z gościńca
podnosił, wcale o przyzwolenie nie spytawszy. Skoroście tacy mądrzy -
ciągnął z rosnącą złością, kiedy Wężymord wciąż
przypatrywał mu się niczym rzadkiemu zwierzęciu - skoro ludziom we
łbach czytacie, winniście wiedzieć, jak naprawdę było. Ano tak,
żeście mnie przymusem i omamieniem do dzisiejszej mizerii przywiedli!
- tutaj opadł na płaską poduszkę i rozkaszlał się ciężko.
Wężymord przeczekał wybuch, ironicznie unosząc brew.

- Jak widzę, Zird Zekrun będzie miał z ciebie pociechę - powiedział
na koniec. - Zaś co do przymierzy z bogami

- czy naprawdę wierzysz, że którekolwiek z nich zawarto z jasnym
umysłem, rozumiejąc, co oznacza? Czy jeśli człowiek nie rozumie, co
wybiera, i nie wie nawet, że dokonuje wyboru - czy wtedy wciąż wybór
jest dobrowolny? Czy myślisz, że rudowłosa córka Suchywilka, jeśli
istotnie jest jego córką, w co wątpię, którą tak często oglądasz
w nocnych majakach, raz jeszcze zawarłaby ze swoją boginią ugodę,
która doprowadziła ją tamtej nocy u zarania wiosny do ogrodów Fei
Flisyon? Nie przypuszczani, kupcze.

- Nie wiem, o czym mówicie - wyjąkał spłoszony do reszty Mroczek,
który bynajmniej nie chciał, by ktokolwiek wypomniał mu niektóre ze
snów o rudowłosej Zwajce.

- Wiesz więcej, niż pojmujesz. Nie trzeba było iść na przeszpiegi
do Wiedźmiej Wieży, kupcze.

- Niepodobieństwo! - Mroczek znów targnął się na posłaniu. -
Niepodobieństwo, żeby Zird Zekrun kazał mnie wlec przez połowę
świata dla jednej pogawędki z Twardo-kęskiem! Co bogowi do
zbójowania po Górach Żmijowych? Przecież to kpina jawna!

Jednak w głębi duszy czuł, że żalnicki kniaź nie kłamię.
Każdego z nas, pomyślał gorzko, każdego z tych, co nierozważnie
stanęli na drodze zwajeckiej kniahinki, jej los ogarnął i poniósł
niczym zeschłe liście. Po równo: mnie, Twardokęska, nawet
Ciecierkę. Jakbyśmy nie mieli żadnej mocy, żeby się temu oprzeć.

- Właśnie tak - Wężymord znów uśmiechnął się nieznacznie. -
Zird Zekrun pożąda wieści o kobiecie, która idzie poprzez Krainy
Wewnętrznego Morza w obręczy dri deonema. Pożąda bardziej, niż
czegokolwiek innego. Nawet w tej chwili słyszę jego niecierpliwość.

Mroczek bezwiednie uczynił znak przeciw złym mocom, wzbudzając
kolejny grymas rozbawienia na twarzy kniazia. Więc jednak prawdę
gadano, pomyślał mimowolnie, że Wężymord czerpie pełną garścią
z mocy Zird Zekruna i że bóg połączył go ze sobą więzią
silniejszą nawet niż ta, która jest udziałem kapłanów - bo ci
rozmawiają z bogiem za pośrednictwem skalnych robaków, zaś żalnicki
kniaź nie potrzebuje podobnej pomocy. Dlaczego jednak Wężymord
miałby zwierzać mi się ze swych tajemnic? Przecie ja jestem prosty
człowiek, czy to na książęcym dworze, czy na Przełęczy Zdechłej
Krowy. Prosty człowiek, który wcale nie pożąda boskich sekretów.

- Już nie - Wężymord napełnił kubek winem. - Ale dawniej, kupcze?
Pamiętasz jeszcze? Tamtego wieczoru, kiedy grałeś w kości w
gospodzie Pod Wesołym Turem? Przegrałeś pół sakiewki i czas był
najwyższy wracać, ale zacząłeś spierać się ze skalmierskim
najemnikiem o moc Sen Silvara i naturę przepowiedni Śniącego. A kiedy
wreszcie wróciłeś, kram stał w płomieniach, a drzwi były zaparte.
Teraz pamiętasz? Cena za jedną przydługą pogawędkę o boskich
zagadkach.

Gdyby nie zdradziecka niemoc, Mroczek rzuciłby się w tej chwili do
gardła Wężymorda - choćby miał je gryźć własnymi zębami i
choćby za cenę długiej, powolnej śmierci w żalnickich katowniach.
Ponieważ jednak rozumiał, że nie zdoła się o własnych siłach
podnieść z posłania, usiłował jedynie zdusić głuche, rwące
łkanie.

- Przyjmij ostrzeżenie, kupcze - w głosie pana Żarników zabrzmiała
nowa nuta. - Tak właśnie zamierza postąpić z tobą Zird Zekrun w
ciemnym przybytku we wnętrzu Hałuńskiej Skały. Przeczesać twoje
wspomnienia, jedno po drugim, aż nie zostanie nic prócz kruchej
skorupy. Weźmie wszystko, co pamiętasz, i znacznie więcej. Nie jest
miłosierny. W istocie żadne z nich nie jest miłosierne - dodał
bardziej do siebie niż do struchlałego Mroczka.

- Dlaczego?

Nieoczekiwanie, po długiej ciszy, podczas której kupiec bławatny
nasłuchiwał pokrzykiwań pachołków wprowadzających konie do stajni
nieopodal wieży i miarowego kroku straży przechadzającej się po
korytarzu, żalnicki kniaź odpowiedział.

- Z powodu słów o ścieżkach i gwiazdach - rzekł cicho. - Niektóre
słowa mają skrzydła, kupcze, i latają szybciej niż podniebne ptaki.

- Szybciej niż żmijowie?

Pytanie było obelgą, ale nie dbał o to. Chciał, aby żalnicki
władca, tak oddalony od ścieżek śmiertelników, poczuł choć
część owego bólu, który sprowadziło na Mroczka wspomnienie nocy w
gospodzie Pod Wesołym Turem i płonącego bławatnego kramu.

- Owszem, szybciej niż żmijowie - potwierdził kniaź, lecz z tego, co
zobaczył w błękitnych oczach, Mroczek zrozumiał, że szyderstwo nie
chybiło celu. - Nie próbuj ze mną więcej podobnych sztuczek, kupcze.
Nie mogę cię dzisiaj zabić, lecz mogę prosić Zird Zekruna, by
odesłał cię do uścieskiej cytadeli, gdy już nie będziesz
potrzebny. A nie jest tajemnicą, że bóg Pomortu zazwyczaj spełnia
moje prośby. Pomniejsze prośby.

Mroczek czuł, jak jego mięśnie tężeją pod spojrzeniem żalnickiego
kniazia. Bał się, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiedział,
że powinien teraz błagać o wybaczenie - i nie potrafił znaleźć
słów. Nigdy nie potrafił odnaleźć słów, kiedy powracał obraz
płonącego kramu. Był jedynie przyćmiony huk ognia i wrzaski tłumu.

- Starczy - Wężymord najwyraźniej wyczytał to z jego myśli. - Jadę
do Doliny Thornveiin po żalnicką księżniczkę. I dziwna rzecz,
kupcze, że spotkaliśmy się właśnie u stóp tej cytadeli. Tutaj,
gdzie wszystko się zaczęło. Jakby obca siła popchnęła cię,
kupcze, w środek trójkąta zadzierzgniętego owej nocy, kiedy
dorzynano ostatnich rdestnickich wojowników. Zarzyczka, Zird Zekrun i
ja, od tylu lat spętani strachem, starymi obietnicami i wspólną
potrzebą. Ciekaw jestem, kupcze, czy to jedynie przypadek. I ciekaw
jestem, czy twoja rudowłosa pani ze snów rozumie, jak trudno będzie
potargać ten trójkąt - każdemu z nas. Przeszłość bywa
najsilniejszym z przymusów i jeśli jest choć cień prawdy w
opowieściach o ścieżkach i gwiazdach, córka Suchywilka może znać
ów przymus równie dogłębnie. Równie dogłębnie jak ty, kupcze,
skoro już rozmawiamy o przymusie i przeszłości.

Mroczek przełknął ślinę: nie znał odpowiedzi. Żadnej odpowiedzi.

- Czasami ludzie są narzędziem mocy, których nie znają - ciągnął
Wężymord. - Nie znajduję w tobie, kupcze, ni śladu podobnej mocy,
ale mogę się mylić. Może to tylko kolejny żart Zird Zekruna.

- Nie rozumiem was, panie - pokręcił głową coraz bardziej wylękły
Mroczek.

- Czemu miałbym dbać o twoje rozumienie, kupcze? - wzruszył ramionami
żalnicki kniaź. - Ważne są nie twoje wątłe zmysły, ale to, aby
wiadomość dotarła do celu. Bo Zird Zekrun postanowił raz jeszcze
spróbować tego, czego ongiś zaniechano: wbrew woli Delajati chce
powrotu świata Stworzycieli. Będzie więc potrzebował mocy, o wiele
więcej mocy, niż posiada. Co może oznaczać kolejną wojnę między
przedksiężycowymi. Lub zagładę Krain Wewnętrznego Morza. Lub jedno
i drugie... chyba, że ktoś z nas zdoła na czas odnaleźć inne
rozwiązanie zagadki. Któreś z bogów albo śmiertelnych, wszystko
jedno. Jednak według mnie zbyt wiele praw pogwałcono na darmo, by
świat kiedykolwiek miał być taki, jak wcześniej.

Ostatnie słowa akurat były prawdą: Mroczek znów miał przed oczyma
wizerunki skrzydlatych wężów nieba oplatające kapitele kolumn w
spichrzańskiej świątyni Nur Nemruta.

- To ma wiele poziomów, kupcze - powiedział Wężymord, którego we
wszystkich Krainach Wewnętrznego

Morza uważano za mordercę żmijów. - Więcej, niż potrafisz
zrozumieć, a zagłada żmijów jest ważna jedynie na jednym z nich.
Marzenia bogów sięgają znacznie dalej, aż do owego wysokiego,
jałowego pola, na którym Annyonne kolejno ucinała głowy
Stworzycieli, aby ich moc wsiąkła w ziemię i aby nie mogli się
odrodzić na nowo w żadnym ze światów. Sharkah, sierp bogini, tak ją
później nazwano. Jednak Sharkah nie ma wiele wspólnego z tobą ani z
zagładą żmijów. W każdym razie nie tak, jak ją pojmuje Zarży
czka, która po trzykroć błagała o ich powrót w najświętszy z dni
Krain Wewnętrznego Morza. I na koniec taki właśnie może pozostać
dla nas wybór: życzenie żalnickiej księżniczki zamknięte w
kształcie żmijów i krzywy sierp bogini. Na razie jednak jest tylko
rudowłosa niewiasta, którą nazwano imieniem zabójczym bogów.
Widzisz, kupcze, nie zawsze jest tak, że człowiek wybiera swoje imię.
Czasami imię wybiera człowieka i ściga tak długo, póki nie nada mu
z góry przypisanego kształtu. Rozumiesz mnie?

Mroczek w milczeniu potrząsnął głową. Nie rozumiał: kapłańskie
wywary i strach skutecznie mąciły mu myśli. Nie wiedział nawet, czy
pan Pomortu wciąż mówi o rudowłosej Zwajce, czy o sobie samym -
ostatecznie, nikt w Krainach Wewnętrznego Morza nie znał jego
wcześniejszego imienia. Jeśli istotnie przemienił się z łaski Zird
Zekruna, pomyślał Mroczek, powinien nosić miano w języku
przedksiężycowych, a nie coś, co było bardziej obelgą niż
imieniem. Nie pojmował, dlaczego pan Żalników przyjął je na dobre.

- Ponieważ Zird Zekrun uznał je za zabawne - odparł kniaź. - Obawiam
się, że rychło doświadczysz niejednej z jego zabaw, kupcze. Jest
niecierpliwy i rozwścieczony z powodu tego, co się stało w wieży Nur
Nemruta. Co się mogło stać - poprawił - bo obręcz dri deonema
wciąż chroni Zwajkę przed wzrokiem bogów, zaś umysł jadziołka
jest zatrzaśnięty jeszcze szczelniej. Więc Zird Zekrun nie wie, co
się naprawdę wydarzyło, i dlatego kapłani na jego rozkaz noc w noc
poją cię ziołowymi korczywami, po których powracają wspomnienia -
wszystko, co pamiętasz, a także to, co dawno zapomniałeś. Z każdą
milą na północ jego moc będzie rosła, więc sny staną się coraz
bardziej natarczywe. Jednak nie przypuszczam, abyś wiele mu wyjawił,
kupcze - dodał lekko. - Znasz zbójcę, ale to nie dość, aby
rozumieć rudowłosą wysłanniczkę Delajati. Ponadto jest jeszcze
jadziołek.

- Jadziołek, panie? - ośmielił się Mroczek, z ulgą czepiwszy się
znajomego słowa. - Prawda, że paskudztwo okrutnie całą gromadę
zbójców wymordował nad Trwogą. Mnie samego prosto w strumień
zapędził i niemal na śmierć pod wodą zadusił. Ale przecie przy
bogu potężnym, przy Zird Zekrunie, on ledwo ptaszysko mizerne.

- Do czasu, kupcze. Każda moc, nawet najwątlejsza, może
nieoczekiwanie urosnąć w siłę - uśmiechnął się Wężymord.

Bogowie, pomyślał Mroczek, niechby on się nade mną na Przełęczy
Zdechłej Krowy podobnie natrząsał. Toż wyłupiłbym mu sztyletem
ślepia z tej rozradowanej gęby!

- Szczególnie teraz - ciągnął Wężymord, pomijając milczeniem
mordercze zakusy Mroczka - po tym, jak ruda Zwajka posłała jadziołka
w głąb zwierciadeł tropem Nur Nemruta. W normalnym świecie nie
sprostałby żadnemu z bogów, ale sny są jego władztwem, jego
najprawdziwszą krainą. Żywi się majakiem sennym, kupcze, i żadne z
nas nie potrafi odgadnąć, jakich spustoszeń dokonał w królestwie
Nur Nemruta, którego nie bez przyczyny nazwano Śniącym. To ważne,
kupcze, ważniejsze, niż przypuszczasz. Bo jeśli jadziołek przejął
moc boga Spichrzy, zaś Zwajka będzie potrafiła go poprowadzić, może
znów nastać noc podobna do tamtej, kiedy płonął Rdestnik. Dlatego
Zird Zekrun boi się, a nie przywykł do strachu. Zamyślał otwierać
dawne ścieżki i przywrócić bogom wcześniejszą potęgę. Więcej:
zamierzał przywrócić świat takim, jakim był u zarania wieków.
Tymczasem po Krainach Wewnętrznego Morza wędruje niewiasta posłana
przez Delajati, a Zird Zekrun nie zna jej zamysłów, nie zna zamysłów
żadnej z nich. I nie może ich dosięgnąć - ani Delajati, ani
rudowłosej. Jedne moce odchodzą, jak Fea Flisyon, co zasnęła w
grotach Traganki, albo Nur

Nemrut, który od spichrzańskiego karnawału nie odpowiada na modły
kapłanów. Inne zaś pojawiają się na nowo lub rosną w siłę. Zły
czas, kupcze, aby żyć w Krainach Wewnętrznego Morza.

Ale jeszcze gorszy, żeby umierać z powodu boskich kłótni i
Twardokęskowego spoufalenia z córką Suchywilka, pomyślał Mroczek.
Zły czas, żeby żyć, powtórzył ze złością. Widzicie go, trzecie
pokolenie oglądają go na północy, a innym mizerny kęs czasu od ust
odbiera. Źle żyć, akurat! Taka nasza natura podła, człowiecza, że
się ze wszech sił czepiamy świata. Wolałbym być najlichszym ze
spichrzańskich żebraków, ślepym jałmużnikiem, który pod murem
miejskim walczy z psami o ochłapy ścierwa, niż trupem samego księcia
Evorintha.

- Uważaj, kupcze - bardzo cicho powiedział Węży-mord - bo bogowie
słyszą podobne życzenia i potrafią wypełnić je co do joty.

***

Najwyższy zwajecki kniaź bez słowa przypatrywał się ceremonii.
Szaty kapłanów bogini jaśniały w mroku świątyni, zaś słowa
Koźlarza wibrowały wyraźnie aż pod kopułą przybytku. Suchywilk nie
oglądał wcześniej podobnego rytuału: podczas koronacji Smardza
służył na południowym dworze poza granicami Krain Wewnętrznego
Morza, gdzie nikt nie dbał o Żalniki. Zresztą nawet później, kiedy
obrano go zwajeckim kniaziem, nie zaprzątały go podobne mrzonki. Raz
tylko, kilka lat przed najazdem Wężymorda, zawędrował do żalnickiej
stolicy i miał sposobność przypatrzeć się murom kąciny Bad
Bidmone. Samym murom, bo nie postało mu w głowie, aby zaglądać do
środka. Zwajcy niechętnie zachodzili przed ołtarze bóstw.

Teraz jednak nie mógł się wymknąć. Przypuszczał, że Koźlarz od
początku wiedział wyśmienicie, co ma się wydarzyć w sercu
Nawilskiego Ostępu. Co więcej, natarczywość zwajeckiego kniazia,
który uparł się dołączyć do kompanii, musiała go okrutnie
ubawić. Wystrychnięty na dudka Suchywilk stał więc z kwaśną miną
obok wielkiej marmurowej konchy z poświęcaną wodą i czuł się
dokładnie, jak jeden z karnawałowych diasków przed przymusowym
pławieniem w fontannie. Niechęć zresztą była obopólna, bo kapłani
rzucali mu nader nieprzychylne spojrzenia.

Jednak żaden z kapłanów nie ośmielił się ich przepędzić. Co
było kryć, podobna pokora wiele znaczyła pośród zakonu, który
niegdyś bez nijakiego skrępowania dyktował edykty żalnickim
kniaziom. Suchywilk rozumiał, że zniknięcie bogini musiało nieźle
zbić jej sługi z pantałyku, zaś lata spędzone w ostępie nieco
przybliżyły ich do cennej cnoty pokory. Mimo wszystko łatwość, z
jaką Koźli Płaszcz narzucił wolę zgromadzeniu sług Bad Bidmone,
mocno niepokoiła Suchywilka. Inaczej sobie obmyślił ich przymierze.
Bez niespodzianie objawionego zakonu żalnickiej bogini.

Szarpnął ze zdumienia brodę, gdy opuszczono formułę: „Przyjmij
miecz", odwieczną i tę samą we wszystkich Krainach Wewnętrznego
Morza, samo serce ceremonii koronacyjnej. Kiedy kniaź brał miecz z
rąk swoich kapłanów, przyjmował wraz z nim całą potęgę władzy,
moc karania i obrony poddanych - i sam stawał się obnażonym ostrzem w
służbie boga i swego władztwa. Jednak Koźlarz bez żadnych ceremonii
wysunął Sorgo z pochwy i nikt nie usiłował mu przeszkodzić, co
było bardziej znaczące, niż wszystkie poprzednie rytuały.
Służebnicy Bad Bidmone wiedzieli doskonale, że książę nosił na
plecach miecz żalnickich kniaziów od rzezi Rdestnika. Teraz jednak
dawali wyraz czemuś zupełnie innemu - uznawali wszem i wobec
opowieść, która od lat krążyła po Krainach Wewnętrznego Morza, a
wedle której sama bogini obdarzyła go Sorgo i nazwała panem
Żalników. Jak jednego z owych starożytnych władców, których
bogowie zsyłali na świat w dniach największej trwogi.

To było tak, jakby właściwa koronacja odbyła się dawno temu, kiedy
bogini zacisnęła na rękojeści Sorgo palce dzieciaka, którego ojca
Pomorcy zarąbali kilka uderzeń serca wcześniej. Teraz jedynie jej
zakon uroczyście uznawał zwierzchnictwo kniazia.

Suchywilk przymrużył oczy, by widzieć wyraźnie, jak książę wznosi
miecz do starożytnej przysięgi. Koźli Płaszcz stał dokładnie
pośrodku świątyni, pod jedenastokątnym dachem bogato inkrustowanym
złotem. Na ścianach przybytku, na ciężkich pilarach i na obu dachach
-wewnętrzny był właściwie kunsztownym baldachimem, wyrzezanym w
drewnie delikatnie niczym skalmierska koronka - lśniły niezliczone
wizerunki żmij ów. W miejscu ich oczu osadzono czerwone kamienie,
które połyskiwały niespokojnie w świetle pochodni. Z bólem serca
Suchywilk musiał przyznać, że Koźlarzowi nie zbraknie gotowizny na
opłacenie najemników: wystarczyłoby wydłubać ślepia połowie
żmijów. Musiały mieć, ścierwa, pomyślał niechętnie o
zapobiegliwych kapłanach, oprócz rdestnickiego skarbca inne jeszcze
kryjówki na dobytek. Gdzie by się człek spodziewał, że tyle złota
pochowali?

Nie przysłuchiwał się nazbyt uważnie słowom Koźlarza. Były pewne
przysięgi, które włodarz musiał wypowiedzieć i tyle. Suchywilk
sądził, że najrozumniej postępowano w tej kwestii na Wyspach
Zwajeckich, gdzie władców obierał wiec, zazwyczaj spośród prawej
kniaziowskiej krwi, lecz zdarzało się, że podnoszono do owej
godności także synów niewolnic starych władców. Nie było długich
deliberacji, błogosławieństw ni innych kapłańskich zachcianek.
Czasem tylko, jak wiec nie potrafił dojść do ładu, pretendenci
ubijali się gdzie po cichutku albo zbierali drużyny i szli na siebie
jawnie, bez forteli. I zrazu można było poznać, kto ile wart i czy na
włodarza sposobny.

Obywano się jednakowoż bez cudownych sztuczek, mocy i znaków boskich,
które niezmiernie mierziły Suchywilka. Prawda, że Morski Koń, który
prawdziwie lubił zwajecki ludek, nieraz przybywał na wiec w swej
własnej boskiej osobie, ale zachowywał się godnie, jak przystoi w
podobnych okolicznościach. Pił miód, gwarzył przyjaźnie z narodem o
połowach i podwodnych skarbach z potopionych okrętów, a jak się
zamroczył należycie, to i zapląsał wedle ogniska. Jeśli nawet kto
go pytał o radę w rzadkich przebłyskach trzeźwości, to tak, jakby
naradzał się z sąsiadem starym a roztropnym i biegłym w prawie.
Wojownicy gwarzyli parę dni bez nadmiernych ceremonii, a potem imię
kniazia wypływało jakoś z rozlicznych, drobnych pogawędek. Suchywilk
miał wrażenie, że Morski Koń wielce sobie cenił tę zwajecką
bezceremonialność i prostotę. Co prawda nieodmiennie mamił nowego
kniazia wielkim bogactwem i fortuną, jeśli zezwoli mu na pobudowanie
świątyni w miejscu wiecowych narad, jednak czynił to bez większego
przekonania i raczej dla przekomarzań ze zwajeckim narodkiem niż z
prawdziwej nadziei na przyzwolenie. I nie jego namowa czy kapłańskie
ceremonie czyniły kniazia, ale powszechna wola narodu.

Tutaj wszystko było odmienne, bardzo odmienne. Nawet teraz, pomyślał
nieco zgryźliwie Suchywilk, kiedy na ruinach Rdestnika gęsto kwitnie
dziki koper, kapłaństwo dalej odprawuje gusła pośrodku pustkowia.
Jakby nic się nie zmieniło, jakby nie było pana w uścieskiej
cytadeli nad Cieśninami Wieprzy, jakby Zird Zekrun nigdy nie kładł na
głowie Wężymorda żelaznej korony kniaziów.

Zrazu myślał sobie, że to jedynie stare mrzonki, które przeżyły
dawny świat. Jednak kapłanów było wielu, bardzo wielu. Przeważnie
posuniętych w latach, tak że musieli jeszcze bardzo dobrze pamiętać
rządy starego Smardza. Tak, stare mrzonki nie zdychają łatwo,
myślał Suchywilk, patrząc, jak starcy w długich, białych szatach
składają trzęsące się ręce w błogosławieństwach dla młodego
kniazia. Jednak było też sporo młodych i zwajecki kniaź nie mógł
dłużej wątpić, że zakon bogini przetrwał lata prześladowań. Sama
świątynia, choć ukryta pośrodku Nawilskiego Ostępu, niewątpliwie
dawała świadectwo ich bogactwu i potędze. Domyślał się też, że
muszą być inne podobne miejsca, choć może mniej znaczne i uboższe.

A także żebraczy braciszkowie wędrujący pomiędzy prostym narodem,
dodał w myślach, przyglądając się twarzom co młodszych sług Bad
Bidmone. Żaden z nich nie nosił tatuażu bogini. Rozsądna rzecz,
zdał sobie sprawę Suchywilk, i bardzo przydatna w spiskowaniu. Bo
staruchów byle kto wyłuska w tłumie po naznaczonych bliznami mordach,
ale młodzi swobodnie znajdą przejście choćby do samej cytadeli
Wężymorda.

Suchywilk niespokojnie żuł koniec wąsa. Z wolna przychodził do
obawy, że owa tajna koronacja jest czymś więcej, niźli zabawą gwoli
pokrzepienia paru starców pamiętających czasy, kiedy Bad Bidmone
niepodzielnie królowała na tej ziemi. Być może, pomyślał, być
może nasze przymierze z żalnickim wypędkiem przyjmie zgoła inny
obrót, niż się z początku zdawało. Ale sami kapłani niewiele
znaczą, choćby od rzezi rdestnickiej cytadeli nie przestali mamić
pospólstwa gadkami o powrocie Bad Bidmone i przewrotności Wężymorda.
Ten bowiem ma za sobą samego Zird Zekruna - i więcej jeszcze, bo
pomorckich frejbiterów. Tak, Pomort nie przepuści okazji, by na nowo
złupić Żalniki, które ledwo podniosły się po ich poprzednim
najeździe. Więc może jest jeszcze nadzieja, pomyślał Suchywilk, że
łańcuch przybrzeżnych cytadel, o które od pokoleń walczono nad
Cieśninami Wieprzy, przejdzie pod zwajecką komendę. Zważywszy, w
czym mieli wspomóc księcia, nie byłaby to zbyt wygórowana cena.

Koźlarz odpowiedział coś na wezwanie niskiego, pokracznego kapłana w
szacie zdobionej zielonymi pasami. Jego głos był donośny i czysty
nawet tutaj, na samym krańcu przybytku. Jednak kiedy Suchywilk
popatrzał ku niemu nad głowami sług bogini, nie dojrzał w twarzy
księcia ni odrobiny bogobojnego skupienia i owego zachwytu, co bił od
stareńkich kapłanów. Zwajeckiemu kniaziowi wydało się nagle, że
Koźli Płaszcz, który nawet w tej zaszczytnej chwili nie wyrzekł się
swego imienia i nie zdjął łaciatej opończy, nie żywi wiele więcej
szacunku dla kapłańskich ceremonii niż sam Suchywilk. Książę
odgrywał swą rolę z powagą, lecz Zwajca nie dostrzegał w nim ani
nadmiernej nabożności, ani prawdziwego wzruszenia. Przypatrywał się
więc uważnie, myśląc, że ten milkliwy mężczyzna w płaszczu z
koźlej skóry może okazać się kimś zgoła odmiennym, niż przywykł
myśleć. Bardzo odmiennym.

Nie umiał osądzić, czy to dobrze.