Stojący naprzeciwko młody chłopak uniósł brodę, dawał mi znak, żebym poluzował sznur. Byłem za czwartego, którego przed chwilą odwołano za bramę.
Ksiądz przytulił biret do wydatnego brzucha. W brwiach ściągniętych i uniesionej grymasem wardze znać było zniecierpliwienie. Przy nim kulił się kościelny, fioletowy z zimna. Na zdeptany, zeszklony śnieg kładły się długie cienie junaków, wyprostowanych w dwuszeregu. Stali z odkrytymi głowami. Patrzyli zaciekawieni, ale chyba się nie modlili, bo dopiero na wyraźne wezwanie księdza uklękli i z warg zadymił im "Wieczny odpoczynek"... Słońce rozlewało się czerwoną plamą tuż nad murem cmentarnym, po niebie mrugały ruchliwe gałązki starych brzóz. Czasami wiatr zaciągał
dotkliwiej
i dmuchał w twarze niedawnym śniegiem.
Sznur tarł o brzegi dołu, syczały garście obsuwającego się piasku. Trumna zazgrzytała o ścianę, zadudniła i stanęła.
|