Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: IJPPAN_PolPr5a01736
Tytuł: Dłutem i drutem
Wydawca: Polskapresse, oddział Prasa Łódzka
Źródło: Dziennik Łódzki
Kanał: #kanal_prasa_dziennik
Typ: #typ_publ
Autorzy: Włodzimierz Kupisz,  
Data publikacji: 2007-02-03

Dłutem i drutem J acek Lipiński często ma taki sen: kilkupiętrowa kamienica albo głębokie podwórko przy centralnej ulicy, wypełnione zakładami rzemieślników artystów. To byłaby dodatkowa atrakcja turystyczna na miarę współczesnej Europy. Wcale nie gorsza od Muzeum Sztuki, Pałacu Poznańskiego czy fontanny przy Białej Fabryce. – Twórcy Manufaktury obiecali Aleję Ginących Zawodów i Manufakturowy rynek pełny straganów mistrzów rzemiosła – wspomina Lipiński. – Z marzeń o alei pozostały cztery witryny łódzkiego rękodzieła. Stragan nie powstał żaden, bo kto ma trzy tysiące złotych na comiesięczny czynsz? To nie jest tylko kwestia pieniędzy, ale pomysłu. Rzemieślnicy artyści w Manufakturze mieli być aktorami, którzy pokazują swoje rękodzieła, tłumaczą gawiedzi, jak to się robi, i sypią anegdotami jak z rękawa. Większość z nas prowadzi jednoosobowe firmy. Skoro mam się aktorsko udzielać, to kiedy miałbym zarobić na ten czynsz? Rzemiosło w podziemiu Nic więc nie wyszło z planu skupienia rękodzieła w jednym punkcie, wzorem, chociażby Krakowa czy Beyreuth w Niemczech. W odróżnieniu od nas, zachodni sąsiedzi pompują ogromne pieniądze w ocalenie starych rzemiosł. Gdyby zaś w Łodzi i okolicy turysta zechciał zobaczyć tradycyjne rzemieślnicze warsztaty, musiałby odnaleźć ponad dwadzieścia adresów! Absurd, zwłaszcza że większość pracowni działa w ciemnych, obskurnych pomieszczeniach, nie nadających się do pokazywania. Jeszcze parę lat temu w Łodzi działał Klub Rzemiosła Artystycznego przy Izbie Rzemieślniczej, która pomagała zorganizować wspólne wystawy i wypromować najzdolniejszych twórców. Stopniowo część z nich wycofała się, splajtowała lub przebranżowiła. Pozostali spotyka się towarzysko i bez zobowiązań. Jacek Lipiński jest jedynym w Polsce kurdybanistą – wygniata z naturalnej skóry obrazy, mapy w dawnym stylu, a ostatnio tworzy rzeźby przestrzenne. – Jesienią w Ogrodzie Botanicznym odbywała się cykliczna wystawa roślin, na której pokazałem kilka broszek w postaci skórzanych miniatur kwiatowych. Organizatorom bardzo się podobało, więc na wiosenną wystawę storczyków szykuję repliki orchidei. Pracuję równolegle nad polską wierzbą rosochatą. Frywolitka – przepustka do uznania Ogród Botaniczny przyciągnął także koronczarkę Urszulę Bińkowską, która udekorowała swoimi wyrobami choinkę na wystawie przed Bożym Narodzeniem. Koronki znakomicie nadają się jako dekoracyjne „pokrowce” dla bombek i strusich jaj na Wielkanoc. Pani Ula to postać wręcz mityczna. Na rękodzieło zdecydowała się dopiero po przejściu na emeryturę, żeby mądrze wykorzystać czas wolny. Wyspecjalizowała się we frywolitkach, najtrudniejszych koronkach, bo wykonywanych pracochłonną techniką z nici. Przez ostatnie 22 lata wyuczyła koronkarstwa kilkadziesiąt osób. Najmłodsi są studentami, najstarsi – dawno na emeryturze. Wśród jej uczniów są mężczyźni, ale również matki z córkami. Dziś jest przewodniczącą Ogólnopolskiego Towarzystwa Koronki i Haftu „Arabeska” przy Cechu Rzemiosł Artystycznych w... Warszawie. Po prostu w stolicy, z jej chłonnym rynkiem, rzemiosło artystyczne przetrwało jako struktura organizacyjna. Pani Ula korzysta także z zaproszeń do Wrocławia i na zamek w Książu, gdzie przypadła jej w udziale główna nagroda na I wystawie Rzemiosła Artystycznego. Wystawy szeroko rozumianego rzemiosła na Dolnym Śląsku mają tę dobrą stronę, że przyciągają ludzi zamożnych, którzy sporo płacą za pracochłonność i wysoką jakość frywolitek. Nie można tego, niestety, powiedzieć o Łodzi. – Moje miasto rodzinne dało mi również szansę rozwoju – przyznaje koronczarka. – Nasze prace wypłynęły na głębokie wody w Centralnym Muzeum Włókiennictwa. Tymczasem 9 marca w Centrum Kultury Młodych organizujemy wystawę „Motyle, żaby i biedronki”. Na przykładzie kolorowych motyli pokażemy bogactwo technik koronczarskich od frywolitki, szydełka po makramę i druty. Złotówka w górę, a rzemieślnik na dno – Kiedy w 1986 r. zdawałem egzamin na czeladnika płatnerza, jeszcze tylko w Izbie Rzemieślniczej w Warszawie można było znaleźć mistrza, który profesjonalnie ocenił moją pracę, czyli paradny sztylet – wspomina Antoni E. Jankowski, producent białej broni i figur z brązu. – Rok później Aleksander Krawczuk, minister kultury, wręczył mi dyplom mistrzowski. To był jeden z ostatnich tytułów nadanych artystom rzemieślnikom. Dzięki niemu, jeszcze jakieś 15 lat temu ostatni raz skorzystałem z ulgowego czynszu. Zakład Jankowskiego jest wyjątkowy, ponieważ zatrudnia aż 7 pracowników i daje zarobić odlewnikom z zaprzyjaźnionej firmy. Poza tym co piąty wyrób trafia na eksport na Zachód. Bywało oczywiście lepiej. Pracowników było 10, gdy dolar wymieniano po 4 złote, a Amerykanie byli gotowi kupić każdą ilość jego bibelotów z brązu. Złotówka jednak rosła w silę, a rzemieślnikowi żyło się coraz gorzej. Korzysta już tylko z jednej ulgi – płaci 7 zamiast 22 proc. podatku VAT za białą broń. W tym celu musi raz na rok starać się o stosowny certyfikat komisji artystycznej przy Fundacji Cepelia. – Przez lata narzekaliśmy, że nie wykształciła się w Polsce klasa średnia, do której adresuję moje wyroby. Teraz mamy wreszcie klasę średnią, ale o preferencjach... mercedesowych. Ta klasa woli inwestować w telewizory plazmowe , samochody, mieszkania, a brązy kupuje w galeriach po wielokrotnie wyższej cenie niż u mnie. Klient często trafia na rzeczy współczesne, ale perfekcyjnie spatynowane, czyli postarzone przez moich kolegów z konkurencji. Mistrz Antoni się nie poddał. Jako myśliwy, wiele pomysłów czerpie z tematyki łowieckiej. Połowę swoich wyrobów sprzedaje Lasom Państwowym. Bierze udział w przetargach. Rozsyła oferty pocztą elektroniczną, ale akurat ta metoda przynosi najsłabsze efekty. Jego zakład opuściło m.in. kilkanaście tysięcy kopii przedwojennych kordelasów myśliwskich. W Polsce są one traktowane jako broń paradna i pamiątka leśnika z okazji awansu lub odejścia na emeryturę. – Mam troje wnucząt, którym chcę sprawić prezent na zakończenie mojej działalności – przyznaje A. Jankowski. – Chcę zarobić na kopię wielkiego płótna Juliana Fałata pt. „Oszczepnicy w śniegu”. Obraz przedstawia scenę z XIX-wiecznego polowania na niedźwiedzie. Chciałbym, żeby jeden z oszczepników miał moją twarz. Coraz biedniejszy samuraj Jubiler, a zarazem miecznik Zdzisław Kowalski z łezką w oku wspomina peerelowskie czasy, kiedy klienci musieli czekać po 7 miesięcy na wykonanie niepowtarzalnego pierścionka. Teraz 7 lat zajęło mu sprzedanie niebanalnej biżuterii srebrnej. Złości się na każde wspomnienie, ile razy musiał czyścić srebro zalegające w gablotach, zanim znalazł się amator na nie. Rynek opanowały bowiem tanie wyroby odlewane i powtarzalne do znudzenia. Świat niekoniecznie musi być szary, jeśli można robić to, co się lubi. Pod wpływem lektur, filmów, treningów walk Wschodu, zaczął pasjonować się tradycjami starej Japonii. Wyrabia kopie mieczy i sztyletów. – W Kraju Kwitnącej Wiśni nad jednym mieczem pracowało 5-6 rzemieślników – jeden rozkuwał stal w kuźni, drugi przygotowywał pochwę, trzeci zdobił ją ornamentami z kości słoniowej czy złota i tak dalej – opowiada jubiler z samurajską duszą. – Ja mam tylko kawałki stali, przygotowanej zgodnie z technikami stosowanymi w dawnej Japonii wiele lat temu w ostatniej łódzkiej kuźni. Wszystkie pozostałe czynności związane z wyrobem miecza wykonuję sam. Ostrze poleruję na mokro na kamieniach, do czego używam piaskowca i balii wody. Odbiorcami sztyletów i mieczy są przede wszystkim pasjonaci sztuk walki, którzy chcą mieć kawałek Nipponu w domu. Mistrz Kowalski podkreśla, że militaria to nie są tylko przedmioty cenne dla orientalisty. Z dawnej tradycji japońskiej zapożycza się również pewne zachowania jak np. ceremoniał miecza. – Kiedy odwiedza mnie w pracowni gość, powinien złożyć ukłon w kierunku miecza. Potem musi poprosić o pokazanie broni, aby w ten sposób podkreślić swój szacunek do mnie jako jej twórcy – wyjaśnia Kowalski. – Broni nie można ot tak wyciągnąć z pochwy. Obnażone ostrze „łaknie krwi”. Aby się obejść bez jatki, rękojeść trzymamy nieruchomo w dłoni, a pochwę zsuwamy z głowni w pozycji pionowej pochylonej. Wskazane jest głośno pozachwycać się pięknem i funkcjonalnością broni. Broń Boże dotknąć ostrza palcem. Na ostrzu wypolerowanym jak powierzchnia lustra, nie może pozostać najmniejszy ślad potu. ? ? ? – Tradycja musi być pielęgnowana jak narodowy klejnot – mówi Jacek Lipiński. – Pamiętam, jak 20 lat temu Niemcy z RFN przyjeżdżali do Żyrardowa, żeby nauczyć się uprawy i przerabiania lnu, bo to u nich zanikło bez śladu. Jeżeli państwo nie stworzy mechanizmów ratujących stare rękodzieło, za 10-15 lat umrą ostatni rzemieślnicy, a na naukę kurdybanu trzeba będzie jeździć do Kordoby. Włodzimierz Kupisz