Dane tekstu dla wyniku: 1
Identyfikator tekstu: PWN_3102000000005
Tytuł:
Wydawca: Książka i Wiedza
Źródło: Piraci znów atakują
Kanał: #kanal_ksiazka
Typ: #typ_fakt
Autorzy: Henryk Mąka,  
Data publikacji: 1995
Skok przez Atlantyk
Z Afryki zachodniej pryktyka redowego piractwa szybko "przeskoczyła" Atlyntyk, znajdując podatny grunt w wielu krajach Ameryki Łacińskiej. Przede wszystkim w Kolumbii, która z racji aktywnego zaanżagoważnia w Handel narkotykami najbardziej nasycona jest nie przebierającymi w środkach elementami przestępczymi. Tam po prostu zdarzyć się może wszystko. Głównie w Cartaganie, nad Morzem Karaibskim, która ma zresztą bogate tradycje pirackie jeszcze z XVIII wieku. Przekonali się o tym, niestety, także i polscy marynarze z liniowca "Wyspiański". — Wypadki potoczyły się niezwykle szybko — donosił kapitan statku swemu gdyńskiemu armatorowi. — Wkrótce po północy wachtowy marynarz został zaskoczony przez licznych napastników, którzy niezauważenie podpłynęli do frachtowca i dostali się na pokład. Marynarz został związany, a nieproszeni goście zaczęli rabować, wszystko co im wpadło w ręce ze statkowego wyposażenia. Tupot bosych nóg i szurgot rabowanych przedmiotów po rezonującym pokładzie obudziały jednak załogę i wystraszeni rabusie przerwali akcję, znikając za burtą wraz ze zniesionymi wcześniej kocami i oduieżą ochronną. Straty są niewielkie, ale należy ostrzec wszystkie statki PLO, jakie do kolumbijskich portów zawitają o grożącym z tej strony niebezpieczeństwie. Nie lepszą opinią cieszy się też inny port kolumbijski — Buenaventura, leżący nad Pacyfikiem. Z amerykańskiego statku "Delf Star" tutejsi piraci zrabowali np. całą aparaturę radiową, ze statku syryjskiego sprzęt telefoniczny, z radzieckiego zaś trawlera zrabowali ładunek białej ryby. Stosunkowo łatwo poradzili sobie natomiast z piratami marynarze polskiego statku "Sienkiewicz", stojący w innym porcie nad Pacyfikiem — ekwadorskim Guuyaquil. Uzbrojeni w noże osobnicy włamali się nocą do trzeciego lockera — małej ładowni, w której przewozi się zwykle najcenniejsze ładunki. Na statek dostali się niepostrzeżenie, ale zdradził ich zainstalowany w ładowni system alarmowy. Marynarze zadziałali szybko i chytrze. Po prostu zatrzasnęli pokrywę lockera. Zaczął się stan oblężenia. Mijały kwadranse i godziny. Wreszcie skruszeni piraci zorientowawszy się, że nie mają żadnych szans samodzielnego wydostania się z pułapki, do której wleźli — skapitulowali. Po rozbrojeniu przekazani zostali przez załogę "Sienkiewicza" policji, która rozpoznała w nich członków stałego gangu grasującego w porcie i specjalizującego się w ograbianiu statków oraz ich załóg. Jeden z szeroko odnotowanych w światowej prasie przypadków piractwa zdarzył się w spokojnej na ogół Wenezueli. Było to w początkach 1983 roku w pobliżu Maracaibo, gdzie na mieliźnie utknął panamski drobnicowiec "El Guaqueri", o nośności 1700 ton. Jak zwykle w takich wypadkach bywa, kapitan wezwał na pomoc holownik portowy. Zanim jednak ta jednostka przypłynęła, unieruchomiony statek zaatakowali piraci. Podobnie obrabowany został ze wszystkiego co wartościowe ów wenezuelski holownik, który przypłynął mu na pomoc. Piraci sterroryzowali bowiem załogę i przebywających na pokładzie holownika inspektorów ubezpieczeniowych, obrabowali ich, a następnie dokonali grabieży wyposażenia obu napadniętych jednostek. Po zakończeniu tej "operacji" uruchomili motorówkę i wraz z wziętymi zakładnikami popłynęli w kierunku lądu. W jego pobliżu brutalnie wyrzucili jeńców do wody. Na szczęście wszyscy umieli pływać i zdołali się uratować. Z podobną zuchwałością postępują również redowi piraci brazylijscy. I tak na przykład specjalizującym się w eksporcie kawy porcie Santos, z kapitańskiej kabiny statku singapurskiego zrabowali cały sejf z zawartością prawie trzech tysięcy dolarów. W tym samym porcie na wyładowujących sztuczne nawozy przy odległej i słabo oświetlonej kei liniowiec PLO "Henryk Jendza" atak przypuścili piraci zamaskowani ciemnymi kominarkami. — Zdążyłem tylko krzyknąć w głąb mesy "piraci!" — wspomina radiooficer tego statku — gdy ujrzałem pod nosem okrągłą lufę pistoletu i uniesioną w skurczu grubą i mięsistą wargę odsłaniającą cały garnitur doszczętnie zepsutych zębów. Ich właściciel był wyraźnie napięty i roztrzęsiony. Dopiero teraz zrozumiałem, że to nie przelewki, ani tym bardziej żarty… Z kabiny chiefa na dolnym pokładzie, gdzie toczyły się jeszcze wieczorne pogwarki, wyszedł akurat ochmistrz Janusz Gimburowski. Gdy zobaczył, jak gangster wypycha pistoletem radiooficera do mesy, natychmiast włączył sygnał alarmowy. Przeraźliwe dzwonki postawiły na nogi całą załogę. Sądząc, że to alarm szalupowy marynarze wybiegali w kapokach, zaś wachta maszynowa myśląc o pożarze natychmiast dała wodę do hydrantów na pokładzie. Z górnych pomieszczeń zbiegł kapitan Marek Makowski. W tej sytuacji piraci zniknęli jak zdmuchnięci przez powietrzną trąbkę. Widząc zamieszanie na śródokręciu, uzbrojony strażnik santoskiego portu zaczął strzelać z rufowego pokładu. Uciekający piraci w odwecie otworzyli do niego i marynarzy ogień z broni palnej. W tym czasie włączył się solidarnie do alarmu sąsiad "Henryka Jendzy" przy kei, potężny masowiec liberyjski "Ogden Thomes", a kapitan zdążył połączyć się krótkofalówką z komisariatem policji portowej. Wyjątkowo szybko, zaledwie po sześciu minutach przybyła na miejsce policja. I to zarówno od strony lądu, jak i łodzią patrolową od strony wody. Ruszyli w pościg, ale właściwie było już po wszystkim. Razem z marynarzami zastanawiali się potem policjanci, na co liczyli ludzie w kominiarkach. Nie ulega wątpliwości, że znali rozkład statkowych pomieszczeń, a zwłaszcza kabin pasażerskich. Prawdopodobnie mieli swego informatora wśród robotników pracujących przy wyładunku nawozów sztucznych, które nie mogły ich przecież interesować. Za to polscy i brazylijscy pasażerowie, ozdobieni wielu kosztownościami i obwieszeni aparatmi fotograficznymi, stanowili dla nich łakomy kąsek. Kto zresztą wie, czy napastnikami nie byli przebrani o dla niepoznaki zamaskowani dokerzy? W każdym razie policja postanowiła konsekwentnie winowajców szukać. Znakiem rozpoznawczym dla nich miał być ów pirat, który mimo zamaskowania twarzy nie był w stanie ukryć spróchniałych zębów! Niedługo potem, bo w kwietniu 1988 roku, podobny napad piratów przeżyła załoga wielozadaniowego drobnicowca "Warszawa II". Czterech uzbrojonych w pistolety rabusiów wdarło się o świcie na pokład i nawigacyjny mostek statku, a następnie usiłowało sforsować drzwi kabiny kpt. Stefana Gugały. Na szczęście przeszkodziła im zaalarmowana załoga, która przepłoszyła rabusiów. Wyskoczyli więc za burtę i zbiegli oczekującą motorówkę, unosząc jedynie lornetki skradzione z nawigacyjnego mostku. W tymże kawowym porcie, słynącycm z częstych napadów na gringos (obcych) na ulicach miasta, ograbiony został również statek "Youngstown" Piraci zabrali część cennego ładunku, splądrowali kabiny załogi i pomieszczenia kapitana, w których znadjowała się akurat zapłata za przywiziony towar. Podobnie niemiła przygoda spotkała w 1988 roku statek biało—czerwonej bandery "Lublin II", o czym wyraźnie czytamy w depeszy kapitana, skierowanej do gdyńskiego armatora. "W dniu 1 lutego o godz. 03.30 podczas postoju statku w Rio de Janerio został dokonany napad na statek. Przybyła łodzią od strony wody 6—osobowa uzbrojona banda, po sterroryzowaniu pistoletem dokonującego właśnie kontroli statku marynarza wachtowego, okradła cztery kontenery załadowane na pokładzie w Hamburgu. Cała akcja trwała około 20 minut. Nikt nie ucierpiał. Pozostałą zawartość kontenerów komisyjnie rozładowaliśmy i przeliczyliśmy ; odpowiednie władze powiadomione, dokumentacja zrobiona. Kpt. Myszko". Zarówno załoga statku, jak i brazylijska policja zgodnie doszły do wniosku, że redowi piraci mieli doskonałe rozeznanie w rodzaju przewożonego w kontenerach ładunku. Z niesłychanym zapałem i cierpliwością szukali bowiem dwóch pudeł z napisem "Jablonex — Made in Czechoslovakia". Znalazłszy zaś owe sto kilogramów biżuterii, szybko przeładowali je na swoją łódź, zabierając przy okazji wiele towarów, które obok czechosłowackich błyskotek mogły znaleźć szybki zbyt na bazarach tego brazylijskiego miasta—molocha. W grudniu 1990 roku na redzie tej południowo—amerykańskiej metropolii zaatakowany został przez piratów włoski frachtowiec "Luisiana". O świcie sześcioosobowa grupa morskich gangsterów (tych samych?) podpłynęła motorówką pod burtę uśpionego statku i po sznurowej drabince wdrapała się na pokład. Po sterroryzowaniu załogi ogołocili oni kajuty o najcenniejszych rzeczy; po opróżnieniu kapitańskiej kasy zbiegli w nieznanym kierunku.
Niedaleko stolicy Peru natomiast, na redzie Calla zaatakowany został nocą marynarz drobnicowca "Jastarnia Bór". Na szczęście pełniący wachtę drugi oficer Roman Grabowski szybko zorientował się, że z kolegą na pokładzie dzieje się coś nienormalnego. Nagle zniknął mu bowiem z oczu i nie odpowiadał na pytania kierowane doń poprzez przenośny radiotelefon, w jaki każda z trzech osób pełniących tej nocy wachtę była wyposażona. Wspólnie ze starszym marynarzem Jerzym Millerem natychmiast wszczęli alarm